GłównaMeczeKomentarz pomeczowyWindą w górę z wielką ulgą

Opublikowano:

Windą w górę z wielką ulgą

Widzew wygrał ligowy finał tej jesieni.

Mecz z Legią był ważniejszy. Derby Łodzi były ważniejsze. Żaden kibic nie ma co do tego wątpliwości, choć zdaje sobie sprawę, że każda kolejka w tej lidze może dać trzy punkty – i ani jednego więcej. A jednak są takie spotkania, w których można przegrać lub wygrać dodatkowo. Mentalnie.

Potyczka z Lechem Poznań u siebie była ligowym finałem wiosny. Przegranym, po którym szanse na europejskie puchary zgasły – tak jak cały zespół, o czym mówił po czasie Jordi Sanchez.

Mecz z Ruchem trochę mi tamto spotkanie przypominał. Jesteśmy tuż nad strefą spadkową, ale wygrana wyniesie nas o kilka pozycji. W sobotę o 17:30 przyjechała winda, otworzyły się drzwi. Wchodzimy. Albo zjedziemy na dół, w którym możemy utknąć na dłużej, albo pojedziemy w górę. Odetchniemy. Tak jak kibice Widzewa po końcowym gwizdku.

Tak wielki kamień z serca mi jeszcze w tym sezonie nie spadł.

Świadomość, że znów – jak z Wartą – mamy optyczną przewagę, atakujemy, próbujemy i znów nic nie wpada – znów będzie rozczarowanie, spotęgowane czerwonymi kartkami rywala – ciążyła mi tak, jak ciążyłaby piłkarzom w razie niepowodzenia.

Eksplodowałem, gdy Hanousek strzelił bramkę Sanchezem. Byłem wściekły, gdy Krzywański niweczył kontry w końcówce zamiast próbować zamknąć to spotkanie.

Miałem bowiem duże obawy, że się zatniemy. W momencie kryzysowym kadrowo, ale też powoli nabierając skrzydeł pod wodzą nowego trenera. Widziałem na treningach, że w zespole jest dobra atmosfera, że piłka często trzepocze w siatce, że pomimo fatalnego stanu muraw na Łodziance piłka chodzi w niezłym tempie, że zaczyna coraz bardziej „żreć” to, o co Danielowi Myśliwcowi chodzi.

Porażka w takim momencie mogłaby to wszystko zniweczyć. Trudniej byłoby o zaufanie do szkoleniowca. Pojawiłyby się wątpliwości. A stąd prosta droga w obojętność, zjazd, kryzys. Zbyt wiele razy tam jeździliśmy w ostatnich latach.

I nie, ten mecz z trybun mnie nie zachwycił – w pierwszej połowie zbyt często graliśmy bez przekonania, niepewnie. Ciągle w trakcie poszukiwania lepszego rozwiązania odnajdowaliśmy gorsze. Po udanej wymianie przy linii bocznej, zgubieniu rywali i przejściu do środka – znów cofaliśmy do boku. Bez sensu.

Byliśmy jak Syzyf, który wie, że ten kamień mu się zaraz spieprzy na dół, ale mimo to – próbowaliśmy znowu. Do boku, do środka, do boku, do środka… Bez strzału. W ostateczności dośrodkowując do nikogo.

Druga połowa była lepsza, im mniej było piłkarzy Ruchu – tym większą mieliśmy przewagę, to oczywiste. Ale znów: była obawa, że będziemy szukać dziury w murze, w którym dziur nie ma. Aż sędzia skończy mecz. Jak z Wartą.

Aż się prosiło o to, by zastosować jakikolwiek płodozmian. Raz uderzyć z daleka, raz wrzucić, raz zagrać po ziemi prostopadłą, raz za plecy górą… A my swoje. Monotonnie.

Dobrze, że Nunes to przełamał i zdecydował się na strzał. Dobrze, że z czasem zaczęliśmy wreszcie uderzać sprzed pola karnego (ileż Ruch zostawiał tam miejsca, nawprost swojej bramki!).

Udało się. Nie bez wysiłku, nie bez nerwów, ale winda pojechała w górę. Tylko to się w sobotę tak naprawdę liczyło.

SKOMENTUJ:

2 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj