Jest grupa kibiców, którym nie dogodzi nawet wygrana z Legią po 24 latach. Szanuję ich. Jednocześnie im współczuję.
Ich podejście do kibicowania i odbiór wyników ma swój pozytywny aspekt. Są drogowskazem. Wysoko zawieszoną poprzeczką. Uderzeniem w plecy, gdy ktoś się zachłyśnie byle czym. Kotwicą, która pozwala nie odpłynąć. Dlatego ich szanuję.
Czasem ta kotwica zamienia się jednak w kulę u nogi. Ogranicza ruchy. Blokuje radość. Dlatego im współczuję.
Jeden z najlepszych komentatorów w widzewskim internecie, użytkownik Musztardier, na Sektorze Widzew napisał coś, co pozwolę sobie skrócić do kilku zdań: „Ten mecz bez otoczki walki o mistrzostwo nie był niczym specjalnym. Odsłoniło to zwycięstwo wydatnie pewien bardzo smutny fakt. W podświadomości kibiców Widzew stał się klubem dużo mniejszym od Legii, nikt tego nie przyzna, ale tak właśnie to wygląda po tej euforii. Ja to zwycięstwo przyjąłem jak pewną ulgę, ale widok ludzi którzy dosłownie płakali bo po raz pierwszy pokonaliśmy „wielką’ Legię jakoś bardziej mnie zasmucił niż wprawił w dobry nastrój”.
Stwierdził, że jeśli mentalnie kibice „zjechali” do poziomu sportowego, to nadzieja na Wielki Widzew umarła.
Takich opinii, zwłaszcza wśród kibiców pamiętających lata chwały, jest z pewnością więcej. Trudno zadowolić się wygraną z 6. drużyną tabeli Ekstraklasy, jeśli pamiętało się półfinał Pucharu Europy z Juventusem.
Pal licho, że z takim podejściem to nic, tylko się pochlastać. Bo narzekać można zawsze. Nawet gdybyśmy wygrali Ligę Mistrzów – założę się, że ktoś deprecjonowałby to przypominając, że Real wygrał trzy razy z rzędu. W tym samym Realu Cristiano Ronaldo wygrał wszystko po kilka razy, strzelił 311 goli (więcej niż meczów), a i tak na niego gwizdali.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia, zwłaszcza ten piłkarski.
Ale gdzieś jest granica, której przekroczenie skutkuje grzechem obżarstwa.
Czy to źle cieszyć się z kromki chleba po kilku dniach głodu? Jakie znaczenie w takiej chwili ma stołowanie się przed laty w najlepszych restauracjach?
Można to porównać do sportowca, który kiedyś zdobywał złote medale olimpijskie, ale się okrutnie zapuścił. Trudność sprawia mu wejście po schodach, nie mówiąc o podbiegnięciu na autobus.
W takiej sytuacji ma dwa wyjścia. Pierwsze – pozostać mentalnym zwycięzcą, który nie zwraca uwagi na kondycję, ale w głowie jest dla siebie mistrzem świata. Jak w tym filmiku, który podbił internet:
– Kim jestem?
– Jestem zwycięzcą!
To się ładnie nazywa – afirmacja. Standuper Łukasz „Lotek” Lodkowski przyszedł do programu „Kuba Wojewódzki” w koszulce z napisem XS.
Zabawne, z dystansem, ale on sam dobrze wie, że od samego jej założenia nie stracił nawet centymetra w pasie.
Wolałbym, by ten metaforyczny sportowiec jednak wybrał wyjście drugie – zaakceptował rzeczywistość i działał tak, by każdego dnia ją poprawiać. Nie załamywał rąk przez to, że nie osiąga tak dobrych wyników, jak wtedy gdy ważył dwa razy mniej. Żeby cieszył się, że przeszedł bez zadyszki pięć pięter, skoro tydzień temu dał radę tylko dwa.
Żeby umiał poczekać – jak rapował KęKę w utworze o podobnym tytule:
Wiesz jak długo rośnie drzewo zanim korona dostarczy Ci cienia? (…)
Najpierw to jesień, doszczętnie zielone
Aby po czasie dojrzałym być bardziej
Jak nie posieje – nie zgarne
A jak za krótko gotuje – jem twarde (…)
Dzień po dniu coś robię dzieciak, potem widzę efekt
Najpierw mi nie chodził dzieciak, teraz chodzi lepiej
Później zacznie biegać dzieciak, tak już jest na świecie
A Ty ledwo pełzasz dzieciak a już chciałbyś lecieć
Nie warto strugać Piotrusia Pana, który chce kolejnych medali, bo mu się należą.
Bo pomylił mentalność zwycięzcy z mentalnością dziecka.
Może właśnie takie myślenie na przełomie wieków doprowadziło do tej degrengolady w tym dwudziestym pierwszym? Pycha kroczy przed upadkiem.
Może właśnie dlatego, że upadliśmy totalnie w 2015 roku sprawiło, że ludzie budujący klub nabrali pokory, zakasali rękawy i walczą o lepsze jutro krok po kroku, realnie, twardo stąpając po ziemi?
Dzięki pięknej historii, surowych ocenach kibiców i dużych wymaganiach tych, którzy pamiętają Wielki Widzew – wiemy, gdzie powinniśmy iść. Nie zadowolimy się byle czym. Ale to nie oznacza, że mamy się kompletnie z niczego nie cieszyć.
Wielki Widzew trzeba budować każdego dnia, a nie żyć wspomnieniami, fantazją, projekcją.
Rzeczywistość, a nie mentalność jest natomiast taka, że wreszcie wygraliśmy z Legią. Derby Łodzi – trzy razy z rzędu, a przecież niedawno też licznik bez wygranej wybijał dwucyfrową liczbę lat. Wiosny od lat były dla nas beznadziejne, a póki co jesteśmy 4. drużyną ligi w tym roku.
Z wygranym Klasykiem prędzej niż nadzieja, umarła era dziadostwa.
I jedziemy dalej. Bo jesteśmy Wielki Widzew. Wielki nie dlatego, że ktoś mu cokolwiek dał za darmo. Za nazwę. Za historię. Wyszarpaliśmy sobie to wszystko sami. Z pokorą i radością z sukcesów. Nawet małych.
Andrzej Grębosz, zanim sięgnął po mistrzostwa i pokonał Liverpool, w pewną sylwestrową noc klęczał w śniegu. Modlił się o awans. Nie, nie do półfinału Pucharu Europy. Modlił się o awans z drugiej do pierwszej ligi.
*
Bardzo dobrze napisane. Brawo, historia zatoczyła koło i trzeba pielęgnować obecny stan i krok po kroku dążyć do kolejnych sukcesów. Potęga jak historia pokazała często rodzi się w bólach, ale z każdym kolejnym krokiem ten ból może się przeradzać w większą radość. Pamiętam 96, 97 i pamiętam upadek. Pamiętam reaktywację i w niedzielny wieczór gdy sędzia gwizdnął po raz ostatni moje ręce same powędrowały w górę z myślą „mamy to”. Radość niesamowita.
Mój trzynastoletni syn po meczu ze łzami w oczach stwierdził że dla takich chwil warto żyć. Swoją kibicowską przygodę zaczynał bodajże 7 lat temu od pamiętnego meczu z Wikielcem. Teraz chodzimy już na ekstraklasę. Pół żartem, pół serio powiedział mi, że w takim tempie naszego sportowego rozwoju ligę mistrzów na Piłsudskiego, dożywając mojego wieku, zobaczy kilkukrotnie, a nie jak mi było
dane raz. Wiem że marzenia nic nie kosztują, ale jemu , sobie i tej całej czerwonej armii, która póki co potrafi cieszyć się z małych rzeczy życzę tego z całego serca.
Lubię ten Twój optymizm 🙂