GłównaWywiadyZarzeczny: "Więcej przyjaciół w Widzewie niż Legii"

Opublikowano:

Zarzeczny: „Więcej przyjaciół w Widzewie niż Legii”

Poprosił, by nikomu nie dawać jego numeru.

– Wiesz, żeby nie dzwonili rozmawiać o jakiejś Lechii Gdańsk – przyznał.

Na Widzew się skusił.

Mijało właśnie 20 lat od awansu RTS do Ligi Mistrzów. Paweł Zarzeczny dobrze pamiętał te czasy. Brylował w nich. Zajadał kanapki ze Smudą, balował z rządzącymi klubem Andrzejami. Mniej komfortowe były spojrzenia lokalnych dziennikarzy. Czuł, że mu zazdroszczą. Zauroczonemu widzewskim charakterem warszawiakowi, na co dzień ściskającemu kciuki za Legię.

Rozmowa z nim o Champions League ukazała się w kwietniu 2016 roku na ŁączyNasWidzew, jak nazywała się wtedy oficjalna strona reaktywowanego klubu. Pobiła rekord wyświetleń w swojej kategorii, przekraczając 60 tysięcy odsłon.

Paweł Zarzeczny zmarł niespełna rok później.

Wywiad zniknął po przesiadce na nową wersję widzew.com. Udało mi się go odnaleźć.

Barwne czasy, barwna postać i magiczny klub w elitarnych rozgrywkach:

***

– Zanim zaczniemy, chciałbym podziękować kibicom. Jak jeszcze pracowałem w Canal+, na jednym z meczów skandowali, że „Zarzeczny też przyjacielem Widzewa jest”. Zadzwonił do mnie wtedy Janusz Basałaj i powiedział: „Paweł, ale cię tu lubią”. Strasznie mnie to ucieszyło, bo zazwyczaj spotykałem się z obelgami. Ale ci, co je rzucają nie zdają sobie sprawy, że robią mi bezpłatną reklamę.

Bartłomiej Stańdo: Jak to się stało, że warszawski dziennikarz, kojarzony głównie z Legią, zakumplował się i kibicował jej największemu wtedy rywalowi?

Paweł Zarzeczny: My w Warszawie mamy bardzo jednostronne postrzeganie świata – że Legia jest najlepsza, a reszta to wieś, ogórki, prostacy i tak dalej. Tymczasem okazywało się, że od Widzewa dostajemy raz w ucho, drugi raz w ucho, trzeci raz w ucho… Nagle człowiek nabierał szacunku. Sam nabierałem go podczas meczów, w których popisywał się Smolarek albo dziesięć lat później Citko. Na początku jeździłem do Łodzi „za Legią”, gdy mierzyła swoje siły z Widzewem. Wtedy żadne inne mecze się nie liczyły. Wówczas dostrzegłem coś niesamowitego, pomyślałem sobie: kurde, przecież w tej Łodzi stadion taki mały, a ci goście grają w piłkę tak genialnie… Zaczęliśmy, i mówię tu o kilku osobach, jeździć na al. Piłsudskiego. Bardzo polubiłem ówczesnych właścicieli Widzewa, czyli Andrzeja Pawelca i Andrzeja Grajewskiego. Andrzejki w Łodzi były na wzór „Ziemi Obiecanej”, czyli na bogato. Pamiętam, że damy zawsze były ubrane w stylowe stroje z lat 30., coś a’la Rita Hayworth. Wtedy ta Łódź tętniła życiem, była zamożna i miała wielkie aspiracje.

Odczułeś kiedyś w mieście włókniarzy niechęć do swojej osoby z racji tego, że w twoich żyłach płynie warszawska krew?

– Mówiłem już o kibicach – mam w sercu to, że zawsze byłem na stadionie Widzewa mile witany. W starym Widzewie mam więcej przyjaciół, niż w Legii. Natomiast mogę wymienić dwa powody, po których dało się odczuć lekki dyskomfort. Po pierwsze: zawsze byliśmy podejmowani w loży na górze. Oglądaliśmy mecze w towarzystwie bogatych stołów, kelnerów i tak dalej, a wszyscy łódzcy dziennikarze nas nienawidzili i nienawidzą do dzisiaj, bo my byliśmy na salonach, a oni musieli gdzieś tam siedzieć na schodach i marznąć. Myślę o tym w ten sposób, że myśmy się nie bawili, tylko propagowaliśmy dobry futbol! Jakbym miał posiedzieć na schodach, to bym nie jechał sto kilometrów do Łodzi. W zamian byliśmy znienawidzeni w Łodzi przez łodzian za to, że… kochaliśmy łodzian.

Drugi powód był taki, że w Rawie Mazowieckiej rzucano kamieniami i cegłówkami w samochody o warszawskich rejestracjach. Było to przykre, bo jechałem na Widzew z sercem i z radością, że zobaczę dobrą piłkę. Przecież zjeść kanapki czy napić się wódki mogłem w Warszawie, ale tej atmosfery piłkarskiego święta i czegoś podniosłego nie mogłem mieć w stolicy, więc jechałem do Łodzi. Tymczasem w Rawie, gdzie stał szlaban zatrzymujący auta przed torami kolejowymi, kilka razy mój samochód był obrzucony kamieniami.

W jakim stopniu twoja sympatia do Widzewa uzależniona jest od miejsca urodzenia twojej córki?

– To dopiero historia! Pojechałem na Widzew, kiedy przechodziło tam dwóch moich przyjaciół: Radek Michalski i Maciek Szczęsny. O wyjazd poprosił mnie Radek, bo martwił się o to, jak przyjmą go kibice: czy będą gwizdać na byłego legionistę? Moja żona była w siódmym miesiącu ciąży. W Łodzi miała ciocię, którą chętnie by odwiedziła. Pojechaliśmy razem. Pamiętam jak dziś, że Widzew grał z Zagłębiem Lubin. W pewnym momencie jeden z zawodników gości zszedł z kontuzją. Wszedł jakiś rezerwowy, po czym na plac gry… wrócił ten kontuzjowany. Lubin grał w dwunastu, sędzia zorientował się po dziesięciu minutach.

Po meczu spotkaliśmy się ze Szczęsnym i Michalskim, była tam też chyba połowa zawodników Widzewa. Z młodych Szymkowiak z Zającem, no i ja – warszawiak. Piliśmy piwo, jedliśmy żeberka. Rewelacja. Skończyliśmy po kilku godzinach, gdzieś w okolicach północy. Z moim kierowcą – na marginesie: bratem ministra Drzewieckiego – pojechaliśmy odebrać żonę od tej cioci. Tam się okazało, że zaczęła rodzić u niej na sedesie. Dramat straszny. Nerwy. Dowiedzieliśmy się , że pięć minut stamtąd jest szpital Matki Polki. Swoją drogą, tak świetnego szpitala nie widziałem, a wybieraliśmy z żoną wcześniej placówki do porodu w Warszawie. Karetka przyjechała sprawnie, kwadrans później żona była na szpitalnym stole. Lekarz powiedział mi, żebym nie siedział bezczynnie w poczekalni, tylko poszedł zrobić „pępkowe”. Wytłumaczył mi, że z tego mojego czekania nic nie wyniknie, więc poszedłem zrobić tych „pępkowych” całą serię. Jak dziecko się urodziło, to chciałem dać w kieszeń komuś, czytaj: podziękować. Nikt nie chciał. To mnie zbudowało. A jak rodziła się córka, to teściowa dostała zawału serca. Jedno przyszło na świat, dwoje trzeba było ratować.

Szczęsny i Michalski byli twoimi przyjaciółmi, z tym drugim nawet mieszkałeś po sąsiedzku.

– Szczęsny gdzie może, to stara mi się dokuczyć. Taką ma naturę. Radka poznałem, jak miał 18 lat i był talenciakiem. Zrobiłem go nawet „odkryciem roku” w Piłce Nożnej. Spodobał mi się jego styl gry. Grał nie w poprzek boiska, a pionowo. Zdobywał teren, a nie go tylko utrzymywał. Gram codziennie w szachy, gdzie cała strategia polega na tym, by zdobyć wszystkie pola, które później można zagospodarować. Nie murować, tylko zdobywać. W każdym razie on pionowo przechodził boisko, miał ciąg do przodu. Zagrywał nie do boku, jak Ariel Borysiuk, tylko do przodu. Nie mogę sobie nawet skojarzyć teraz podobnego defensywnego pomocnika, który mijał balansem ciała tylu zawodników. Jak go poznałem, to był cichy, a okazał się megazdolnym i inteligentnym piłkarzem. Robiłem z nim kiedyś wywiad i zapytałem o Stocznię Gdańską, w której pracował. Pytam, czy spotkał się tam z Wałęsą, a on na to, że robili na jednym wózku!

„Ten ocean nienawiści powodował szybsze bicie serca. Gdyby nie było wroga, nie byłoby jednoczenia szeregu. Trzeba było tak wielkiej klasy sportowej Widzewa, by wreszcie ludzie w Warszawie uznali, że to jest naprawdę nie rywal, ale partner” – tak napisałeś w jednym ze swoich felietonów. Kiedyś Wisła Kraków, a teraz Lech Poznań wywoływały w stolicy podobne emocje?

– Absolutnie nie! I nie mówię tak dlatego, że rozmawiamy teraz dla Widzewa w rocznicę awansu. To było zjawisko, które świetnie obrazuje slogan „od pucybuta do milionera”. Ktoś się wdziera na salony, a ty go początkowo lekceważysz. Pamiętam pierwszy mecz Widzewa po awansie do pierwszej ligi, przegrany 0:2. Pomyślałem sobie: weszli, zaraz spadną. Ale potem pojechałem raz, pojechałem drugi i dostrzegłem szalone umiejętności piłkarskie. Taki Surlit potrafił walnąć z 40. metrów na bramkę! Bońka znałem wcześniej, bo czytając codziennie „Przegląd Sportowy” zauważyłem, że w tej drugiej lidze wali bramkę za bramką w Zawiszy. Dla mnie to było niepojęte, że ktoś potrafi tak grać w piłkę, chociaż początkowo wszyscy te dobre wyniki w lidze i pucharach brali z przymrużeniem oka. Myśleliśmy, że dostaną po tyłku i wrócą.

Kiedy nastąpił moment, w którym przestałeś tak myśleć?

– Mnie przekonał wyjazdowy mecz z Liverpoolem, w którym Widzew zagrał naprawdę genialnie. Nie sądzę, by jakikolwiek polski klub kiedyś tak zagrał na obcym terenie z klubem z absolutnego europejskiego topu. Świetny był też mecz z Manchesterem United. Na początku meczu McIlroy trafił do siatki i wszystko wskazywało na to, że przyjedziemy do Łodzi z bagażem kilku bramek. Tymczasem dosłownie w następnej akcji Surlit huknął z 40. metrów. Krzyśka najbardziej szanowałem, bo takiego piłkarza już nigdy potem nie zobaczyłem w naszej lidze. W ogóle nie wiem, czy w piłce światowej ktoś grał z takim kopytem. Piłka po jego strzałach jęczała…

I choć mieliśmy europejską drużynę, ja jej początkowo nie trawiłem. Traktowałem to jak sukces obcej drużyny. Nie znałem tych ludzi prywatnie, nie miałem z nimi żadnej relacji. Nawet uważałem, że Młynarczyk jest najstarszym bramkarzem na świecie. Śpiewałem różne rzeczy…

„Rudy do budy”…                                                                                                   

– Tak, dokładnie. Albo „Zbigniewa Bońka pierdoli cała Zielonka”. Były to takie warszawskie kompleksy. Tu się natomiast nagle okazało, że to jest coś, co warto wspierać, w co warto wierzyć. Kapitalnie, że to dało też korzyść całej polskiej piłce. Widzew przecież nie grał dla samej Łodzi, a promował cały kraj.

RTS znów zaistniał na europejskiej arenie po ponnad dziesięciu latach. Zaczęło się od dwumeczu z Brondby, który kojarzony jest głównie z fantastyczną końcówką meczu w Danii oraz równie dobrym komentarzem Tomasza Zimocha.

– Poczucie wielkości i dumy u kibica buduje się, kiedy sytuacja jest beznadziejna, kompletnie przegrana. W rewanżu z Broenby było już 0:3, pomyślałem sobie: nie, to bez sensu. Ci Duńczycy jechali z nami jak z furą gnoju, robili składne akcje co dwie minuty. Ukarała ich pycha. Trener Duńczyów zdjął dwóch najlepszych zawodników, dając wyraźny sygnał: „jesteśmy spokojni, zadowoleni”. To, co się potem stało, było potwierdzeniem hasła „Bóg istnieje”. Przez to, że Bóg istnieje – wiara nie umiera nigdy. Może zniknąć na chwilę, może osłabnąć, ale nie umiera. Ja do dzisiaj nie wiem, kto strzelił tę drugą bramkę, ale byłem w totalnym szoku i totalnie szczęśliwy.

Pracowałem wtedy w redakcji „Nowy Świat” i pisałem relacje na maszynie. Napisałem, że polska piłka to dno, że trzeba poprawić szkolenie młodzieży – coś w stylu monologów Szpakowskiego. A tu nagle bach, bramka. Bach, druga. To było tak niesamowite uczucie, że głowa mała. Widzewiacy pokazali wtedy, że „widzewski charakter” to nie jest wyświechtany slogan. Brudna szatnia, stary stadion, ciężkie warunki, lokalizacja gdzieś tam na uboczu miasta – być może to z tych ludzi zrobiło twardzieli?

Boniek mi kiedyś opowiadał, że nikt w tamtej drużynie nie miał samochodu. Krzysiek Surlit miał motor, ale ciągle się spóźniał na treningi i wracał cały ubrudzony w smarach. Mówił, że popsuła mu się jakaś złączka, przełączka czy jeszcze coś innego. I wszyscy musieli czekać, aż on dojedzie na trening. Wyobraź sobie: jeden gościu z motocyklem, reszta piechotą. To był ten charakter widzewski, który wyróżniał ten zespół. Oni szli, walczyli i nie patrzyli, czy to Legia, śmegia czy tragedia. Szli, jak po swoje. Gdzieś to umknęło w polskiej piłce. Bo gdy się zastanowimy, czy istnieje gdzieś jakiś klub, który ma taki charakter – nie ma. Wszędzie jest charakter na zasadzie kontraktu.

Widzew w Lidze Mistrzów przegrywał, remisował i wygrywał. Wstydu nie przyniósł, odebrał punkty późniejszemu triumfatorowi, a warto dodać, że wtedy w LM grało 16 – a nie jak teraz – 32 drużyny. Co najlepiej pamiętasz z występu czerwono-biało-czerwonych w Champions League? Gol Citki, remis z Dortmundem?

– Byłem na meczu w Dormundzie, z którego zapamiętałem nie tylko to, że fajnie się poruszałem po całym mieście i wszyscy byli życzliwi. Jako warszawiak w Łodzi miałbym problem, bo nawet samochód parkowałem pod komendą milicji i na stadion dojeżdżałem taksówką. To była pierwsza kolejka Champions League i od razu bardzo dobry mecz Widzewa. Kibice z Łodzi śpiewali coś w stylu „strzelcie kurwom gola”, a kibice Dortmundu nie pozostawali dłużni i odpowiadali: „wy jesteście kurwy!”. Cytuję wiernie, bo okazało się, że większość tych kibiców to Polacy ze Śląska! Na niemieckim stadionie wytworzyła się więc śmieszna przekrzykiwanka na hasła, kto jest większą kurwą.

Z Markiem natomiast do dzisiaj się kolegujemy. Miał krzywe nogi, ale bardzo silne. Zresztą, wszyscy piłkarze Widzewa mieli wówczas silne nogi. Silne, w sensie dobrze zbudowane. To nie byli wymuskani chłopcy z jakichś magazynów mody, tylko zdrowe chłopy, zdrowe byki.

Ostatni mecz polskiej drużyny w Lidze Mistrzów to wyjazd do Madrytu na mecz z ówczesnym mistrzem Hiszpanii, Atletico.

– Wspominam go rewelacyjnie, bo wybrałem się tam w fajnym towarzystwie, z Januszem Atlasem. Po drodze żeśmy się gdzieś zgubili we Frankfurcie, ale szczęśliwie jakoś wylądowaliśmy w Madrycie. To były czasy bajecznych przygód. Poszliśmy do muzeum Prado oglądać obrazy Boscha i Velasqueza, przez tydzień bawiliśmy się z widzewiakami. Mówię o prezesach, chociaż trener też z nami balował. Piłkarze balowali wyłącznie w pokojach. Po tygodniu picia whisky i zabawy poszliśmy na ten beznadziejnie położony i brzydki stadion. Mówiliśmy sobie: dobra, chociaż żeby nie przegrali na sam koniec. Niestety, rzut wolny, Pantić w 83. minuce… Przykro nam było, bo Widzew miał trzy-cztery stuprocentowe sytuacje bramkowe, genialnie grał Michalski. Był to czas, kiedy absolutnie nie było widać różnicy między mistrzem Hiszpanii i mistrzem Polski. Można było nawet odnieść wrażenie, że Widzew jest od niego lepszy. Dlatego ta bramka tego Panticia tak mnie wkurzyła, chociaż wiadomo było, że Widzew i tak nie wyjdzie z grupy. Ten mecz miał być honorowym pożegnaniem, a tu jak zwykle w polskiej piłce – jak nie ostatnia minuta, to sędzia. Jak nie sędzia, to faul. Ale utopiliśmy ten żal zgodnie z widzewską tradycją. I to tak, że nie miał szans wypłynąć na powierzchnie.

Trenerem, który wprowadził Widzew do Ligi Mistrzów, był Franciszek Smuda. Młodsi kibice mogą go kojarzyć z klęską na polsko-ukraińskim Euro, ale w tamtych czasach był na trenerskim topie.

– Bardzo się z nim kumplowałem, chociaż później okazał się kompletnym fiutem. Jak Widzew przyjeżdżał do Warszawy, to zapraszał mnie do Nadarzyna, gdzie nocowali piłkarze Widzewa. Jeździłem tam, siadaliśmy sobie przy pstrągach i piwku. Ja warszawiak, on – nie wiadomo skąd, przybłęda – ale widzewiak. Piłkarze widzieli, że można się ze sobą normalnie komunikować, a nawet napić. I pozostawać przyjaciółmi, mimo że często się kłóciliśmy. Z największym smutkiem przyjąłem sytuacje na Łazienkowskiej, kiedy Widzew zdobywał swoje ostatnie mistrzostwo. Zszedłem z trybuny prasowej, żeby pogratulować Smudzie, a na niego zaczęły lecieć kamienie. Sam się zastanawiałem, czy nie dostanę w łeb. Zacząłem spieprzać w stronę środka boiska, bo pomyślałem, że tam nie dorzucą. Piłka nożna musi być czymś w rodzaju rywalizacji, ale jednocześnie zabawy. Natomiast wtedy stała się symbolem wojny. Tak, jak we mnie rzucali w Rawie, tak w Smudę rzucali w Warszawie. Było mi wstyd za warszawiaków, bo wydawało mi się, że „warszawiak” znaczy „szlachetny, dobrze urodzony”. Że prezentuje najwyższy poziom, a tu bydło kompletne. Ale z tym możemy się spotkać wszędzie.

Pamiętam, że ze Smudą spędziłem wiele wieczorów i okazał się naprawdę prostym gościem. Jak jechałem na Widzew, nieważne jaki mecz, to po meczu miałem wstęp do szatni, gdzie był pokój trenerów. W tym pokoju lodówka, w tej lodówce mnóstwo kanapek. Lekko licząc dwieście. Nie wiem nawet, kto to jadł. Może Smuda zabierał do domu? W każdym razie dwieście kanapek, flaszek może pięćset. Mecz się kończył w okolicach 20-21, a my potrafiliśmy tam do drugiej rano siedzieć i wsuwać te kanapki. Robiła je pani z klubu, były całkowicie normalne: krojona bułka, masło, jajko z majonezem albo szynka ze szczypiorkiem. Myśmy tam siedzieli, nikt nikogo nie poganiał. Jak chciałem, to wchodziłem do piłkarzy do szatni. Jak nie chciałem – to nie wchodziłem. Tak było jeszcze za czasów Dziekanowskiego, kiedy czekałem na niego ze trzy godziny, aż on się wypachni, wykąpie i wyglansuje. Ale nie mieszajmy czasów. U Smudy była szatnia, lodówa, i to było coś kapitalnego.

Na Legii, której przecież byłem żołnierzem, nie było takich sympatycznych relacji międzyludzkich. Wszystko było bardziej urzędowe, takie podawanie ręki do całowania. Na Widzewie to była rodzina. Tam czułem się naprawdę dobrze.

Dariusz Dziekanowski mógł otwierać szyby w samochodzie dopiero wtedy, kiedy mijał znak z napisem „Łódź”. Tobie łódzki klimat piłkarski nie przeszkadzał, a wręcz przeciwnie – imponował. 

– Tadek Gapiński zawsze mówił: „Zarzeczny przyjechał, wiecznie pijany!”. Raz się zdziwił: „o, Zarzeczny przyjechał trzeźwy!”. Mówiłem wtedy: „chłopie, ty byś do mnie nie zapieprzał sto kilometrów, naprawdę. A ja do ciebie przyjechałem!”. Więc oczywiście były takie złośliwe komentarze, ale mieliśmy tam cały czas i sport, i zabawę. Łączyliśmy to, mieliśmy obie te rzeczy na najwyższym poziomie.

Co mi się najbardziej podobało? Widzew, jako jeden z kilku klubów – Szombierki Bytom jeszcze czy Zagłębie Lubin – miał stadion piłkarski. Bez bieżni dookoła. Jak siedziałem na tej niby loży – wódka, kanapki, kelnerki czasem ubrane ładnie, a czasem nieubrane – oglądało się to jak teatr. Nie zapomnę meczu Widzewa z Galatasaray pod koniec lat 80-tych, kiedy to trenerem Galaty był Jupp Derwall, trenujący wcześniej reprezentację Niemiec. Leciał wtedy jakiś gościu z Galaty prawym skrzydłem – parę kroków ode mnie – a porządkowy stojący przy linii… podstawił mu nogę! Pękaliśmy ze śmiechu, ale ta śmieszna sytuacja pokazała też to, że ten gość dałby się pokroić za swój klub. 

Wracając do widzewskiego klimatu i wyjątkowości… Byłem na pogrzebach Ludwika Sobolewskiego i Włodka Smolarka. To osobowości niebywałe, które wpłynęły niesamowicie na moje życie. Będąc tam czułem taką dumę, czułem, że żegnam ludzi wybitnych. Powiem może brutalnie, ale na pogrzeb jakiegoś piłkarza może nie chciałoby mi się ruszyć dupy, a tam pomyślałem, że trzeba te sto kilometrów przejechać. 

Jak oceniasz duet Grajewski-Pawelec? Pozytywnie, bo dali wielkie emocje, mistrzostwa i Ligę Mistrzów, czy na ich pracę trzeba patrzeć przez pryzmat tego, co działo się później i nadchodzącego upadku w 2004, któremu zapobiegł Boniek?

– Oceniam bardzo dobrze, z oboma mam świetny kontakt. Z jednym i drugim się spotykam na imprezach towarzyskich. Pawelec to człowiek, który fajnie potrafił zwęszyć drogę na skróty, a Grajek – ekonomista. Wiedział, jak zarobić.

Grajek zarabiał, a Pawelec wydawał?

– Ale nie na siebie! To nie było tak, ze oni traktowali klub jako coś, na czym mogą się sami wzbogacić. Paradoks jest taki, że obaj są na ławie oskarżonych w tej chwili, bo nie spłacali długów. Ale taki jest kanon Łodzi kapitalistycznej, że trzeba żyć na bogato, a resztą się nie martwić.

Grajewski natomiast wyprzedził epokę. Podkreślam: wyprzedził epokę. Redakcje były biedne, tak jak twoja redakcja oficjalnej strony Widzewa. Natomiast jak gdzieś Widzew wyjeżdżał na zgrupowania, to on finansował wyjazdy dla dziennikarzy. Nie dlatego, żeby ich korumpować, tylko zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że wokół klubu trzeba stwarzać klimat i pozytywną aurę. Pod tym względem był bezbłędny.

Pawelec to natomiast klasyczny przykład człowieka, który może każdego oczarować. Jak gdzieś szedł, to wiadomo było, że nikt go w kozi róg nie zapędzi. Uśmiechnięty, elegancka marynarka, piękne buty. „Ziemia Obiecana” Reymonta się kłania, bo oni byli idealnie dobrani. Śmiałem się nawet, że w „Ziemi Obiecanej” był Niemiec, Polak i Żyd, a w Łodzi – Niemiec, Polak i Libańczyk (Ismat Koussan, były współwłaściciel Widzewa – przyp. red.). Nie sądzę, by Pawelec z Grajewskim choćby jeden wieczór spędzili razem, bo nie mieliby o czym pogadać. W ogóle jest wiele rzeczy, o których kibice Widzewa nie wiedzą. Żona Andrzeja Pawelca grała na przykład w filmie „Wniebowzięci”, razem z Himilschbachem i Maklakiewiczem.

Mówisz, że właścicielami Widzewa byli ludzie o zupełnie odmiennych osobowościach. Na trybunach Robotniczego Towarzystwa Sportowego także mieliśmy coś w rodzaju przekroju całego społeczeństwa.

– To mnie fascynowało. Jak chodziliśmy do loży na najwyższym piętrze, to spotykaliśmy Leszka Milera obok Stefana Niesiołowskego. Nie powiem, że to postaci wybitne, bo bym skłamał, ale na pewno znane. Oni również żyli tymi wynikami, kopnięciami piłki. I przy okazji byli przykładem, jak klub sportowy potrafi łączyć ludzi z zupełnie różnymi poglądami. Siedziałem sobie i piłem z nimi wódkę, której nigdy nie brakowało. W sumie, niczego tam nie brakowało – Widzew miał opracowany najlepszy marketing na świecie. Był naczelny Gazety Wyborczej, byli ludzie z ZChN, PZPN i tak dalej. Ten Widzew gromadził całe szeroko pojmowane środowisko, które miało wspólny cel i wspólną wartość. Ciągle mówimy o wartościach, a nie mamy tych wartości. Ten Widzew był taką wartością. Wielka szkoda, że przez to cackowanie ta wartość się gdzieś ulotniła…

Jak już jesteśmy przy temacie odrodzenia Widzewa… W „One Man Show” przytoczyłeś słowa Andrzeja Pawelca o tym, że Widzew jest jak wańka-wstańka. Jakbyś nie uderzył, to i tak wstanie. Moje pytanie jest trochę przewrotne: dlaczego Widzew nie potrafi ustać stabilnie, tylko daje się ciągle trafiać? Pieniądze od Juventusu za Bońka, półfinał Pucharu Europy, później marazm. Smuda, Liga Mistrzów, mecze z Legią i znów marazm, który trwa z małymi przerwami do dziś…

– Równie dobrze można zapytać, dlaczego Nottingham Forrest wygrał dwa razy Puchar Mistrzów, a teraz gra na zapleczu Premier League? Nic nie trwa wiecznie. Prawdziwy kibic musi uzbroić się w cierpliwość. To najważniejsza cecha: kochać swój klub i nie przestawać w niego wierzyć. Czekać nie do następnej kolejki, nie do następnej niedzieli, tylko trzy-cztery lata, może sześć. Aż się urodzi jakiś zdolny chłopiec, który pociągnie to wszystko. Albo organizator, prezes lub trener, choć w Widzewie to zawsze prezes miał więcej do powiedzenia od szkoleniowców. Byłbym cierpliwy na miejscu Widzewa, jak i jego kibiców. Tym drugim na pocieszenie mogę powiedzieć, że im dłużej wyczekiwany sukces, tym lepiej smakuje. Cieszę się, że jest budowany na Widzewie nowy stadion. Jeżdżę do Łodzi od czasu do czasu, co ma związek z miejscem urodzenia mojej córki i sprawami papierkowymi. Stacja Łódź-Widzew jest piękna, elegancka. No, może poza tym, że piwa tam nie ma, ale jest to europejski poziom. Jeśli otoczenie będzie europejskie, to i klub będzie europejski. Martwi natomiast to, że Łódź się wyludnia. Wszystkie ładniejsze dziewczyny są w Warszawie teraz. Której bym nie zapytał, to każda mówi, że z Łodzi!

SKOMENTUJ:

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj