Kto w Wielkim Widzewie nie potrafił zrobić jajecznicy?
Jaka trenerska legenda RTS nie powinna zbliżać się do ławki?
Dlaczego usłyszał: „fajny chłopak jesteś, ale oddaj sprzęt”?
Rozmowa z Mirosławem Myślińskim była dla mnie w zasadzie rozpoczęciem działalności dziennikarskiej na Widzewie. Upadek klubu zbiegł się u mnie z rozpoczęciem studiów i przeprowadzką do Łodzi. Trafiłem na łamy strony oficjalnej chwilę później. Z czasem chciałem tworzyć coś więcej niż suche komunikaty.
Pierwsza myśl: wywiad. Druga: z kim? Widzewiacy grali wówczas w czwartej lidze, więc tym mocniej na wyobraźnię działała historia piłkarzy, którzy tworzyli jeden z czterech najlepszych zespołów w Europie. Okazało się, że studiuję w jednej grupie z córką jednego z półfinalistów Pucharu Europy. Dzięki niej udało się doprowadzić do rozmowy, która ukazała się na łamach Łączy Nas Widzew na początku 2016 roku:
***
Bartłomiej Stańdo: – Po zakończeniu kariery zaczął pan prowadzić własną gastronomię w Andrzejowie. Chciał się pan odciąć od świata futbolu?
Mirosław Myśliński: – To trochę przypadek. W Andrzejowie mam sporo znajomych i jeden z nich zaproponował mi przejęcie po nim interesu. Ale nie chodziło o gastronomię taką, jaką mam teraz. To był typowy pub z piwem. Do tego frytki, chińskie pierożki i w zasadzie na tym menu się kończyło. Poprowadziłem to rok, by dotrzymać obietnicy, że utrzymam personel i pociągnę wózek. Okazało się, że to była totalna porażka. Siedziałem po nocach z paroma „opojami”, którzy nie mieli ani pieniędzy, ani ochoty iść do domu. Wtedy grałem jeszcze w ekstraklasie, w Radomsku. Trochę się z tym wszystkim musiałem ukrywać, bo w klubie nie wiedzieli, że mam tego typu biznes. Gdyby się dowiedzieli, pewnie podziękowaliby mi następnego dnia. Zarywałem noce. Siedziałem do trzeciej, czwartej, a nieraz do świtu z tymi wszystkimi „opojami”. Dziewczyny wysyłałem do domu wcześniej, bo pozostanie w lokalu do końca nie było dla nich bezpieczną opcją. Takie czasy. Mało tego! Czasem odwoziłem „towarzystwo” do domu, a konkretnie tych, którzy nie mogli dojść do niego o własnych siłach. Na dziewiątą rano natomiast jechałem do Radomska na trening.
Pytam, ponieważ na Zachodzie często byli piłkarze pracują w byłych klubach. Gdyby pojawiła się taka propozycja ze strony obecnych włodarzy, przyjąłby ją pan? Jeśli tak, to w jakiej roli widziałby się Mirosław Myśliński w klubie?
Szczerze mówiąc – nie widzę się w żadnej roli. Od 15 lat prowadzę gastronomię i zajmuje mi to cały mój czas, również ten teoretycznie wolny. Pracuję praktycznie siedem dni w tygodniu, od rana do wieczora. Rzadko jestem na urlopie, dokładnie pozwalam sobie na tydzień wolnego w roku. Z żoną urywamy się, by ludziom dać odpocząć i samemu też złapać oddech. Ale taki wybrałem sobie sposób na życie i nie żałuję. To moja pasja. Chcę się rozwijać i w całości poświęcam się gastronomii.
Nie zdobył pan mistrzostwa Polski, ale żaden piłkarz – ani Zbigniew Boniek, ani Robert Lewandowski – nie osiągnął większego sukcesu z polskim klubem. I to w tak młodym wieku! Mówię oczywiście o półfinale Pucharu Europy. Jak wspomina pan tamten sezon?
Miałem przyjemność znaleźć się w tym miejscu i czasie, w którym Widzew odnosił największe sukcesy. Co prawda ze Zbyszkiem Bońkiem nie miałem przyjemności grać, bo się minęliśmy – on odszedł do Juventusu po mistrzostwach w Hiszpanii, ja wtedy dołączyłem do zespołu. Ale dane mi było zagrać w półfinale Pucharu Europy, z czego bardzo się cieszę. To był olbrzymi zaszczyt – grałem obok sześciu reprezentantów Polski, którzy właśnie przywieźli medal mistrzostw świata, eliminowaliśmy Rapid Wiedeń czy Liverpool, walczylismy z Juventusem. Trudno sobie w wieku 20 lat wyobrazić lepszy start. Lepiej po prostu zacząć nie można.
Podobno na Anfield nadal szukają wybitej przez pana piłki. Tak przynajmniej opowiadał Wiesław Wraga, którego zmienił pan na placu gry.
Zabawna sytuacja. Wtedy na Anfield w meczu z Liverpoolem miałem 18 czy 19 lat, wszedłem na ostatnie minuty Wynik był korzystny, byliśmy o krok od awansu. Wiadomo, że wtedy trener Władysław Żmuda nie streszczał mi całej taktyki, tylko podszedł i powiedział: „Nie myśl, tylko jak spadnie ci na buta, to wal gdzie leci – obojętnie”. Czy tej piłki szukają nadal? (śmiech) Nie wiem, ale trybuna na Anfield nie jest bardzo wysoka i nie trzeba być mocarzem, by piłkę wyekspediować za stadion. To jest taka anegdota „Wrażki”, którą gdzieś sobie zakodował. Ale to sympatyczne, miłe.
Myślał pan kiedyś, co byłoby, gdyby ten Boniek nie strzelał w półfinale z Juventusem nam, a dla nas?
Tego się nigdy nie dowiemy, ale ponoć w rozmowie z Prezesem Sobolewskim przyznał po latach, że to Widzew grałby w finale. Przede wszystkim nie wiem, czy byłoby wtedy dla mnie miejsce w tym zespole, gdyby Zbyszek został. Przychodziłem jako napastnik do Widzewa, a tam Smolarek, Pięta, wstrzelił się Wraga, zostałby Boniek… Bardzo szybko trener Żmuda zobaczył jednak we mnie rasowego obrońcę. Osobiście mi to nie przeszkadzało, bo równie dobrze kopałem piłkę prawą, jak i lewą nogą. Nie miałem więc problemu z odnajdowaniem sobie pozycji. To było fajne, bo zaliczyłem ich w karierze naprawdę wiele. Zacząłem jako napastnik i tak grałem w reprezentacji Polski, później zostałem prawym obrońcą czy pomocnikiem, zdarzały się występy na lewej flance, a skończyłem jako środkowy pomocnik. Pod koniec gry w Widzewie rządziliśmy w środku pola z Leszkiem Iwanickim. Żadna pozycja nie była mi obca.
W Widzewie była niesamowita konkurencja. Wiesiek Wraga to strzał w dziesiątkę, wypalił od razu. Był Smolarek, Mirek Tłokiński – przód był zarezerwowany. Romke, Kajrys, Świątek… Wszyscy piłkarze tamej ekpiy to byli przezdolni zawodnicy. Takie gierki, jakie mieliśmy w środy…
Słynne środy pucharowe, chyba najbardziej znana jednostka treningowa w historii polskiej piłki.
Wchodziło się wtedy do szatni, padało szybkie pytanie: „składka dwie dychy?”. Wiesz, jak to wyglądało?
(Myśliński wyciąga z kieszeni banknot. Mocno go zgniata i rzuca na podłogę).
Na środek szatni. Pod korkami było błoto, to te pieniądze się przydeptywało, żeby w przypadku porażki czystego banknotu nikt nie wziął z podłogi, tylko taki brudny. To były dwie dychy, ale jakbyś zobaczył te mecze… Po dziesięć tysięcy było do podniesienia w pucharach i tak chłopaki nie walczyli, jak o te 20 złotych! To była rzeź.
Podobno najgorsze było to spojrzenie w oczy wygranemu.
Dokładnie, a oprócz tego „znoszonko” – z bocznego boiska, na plecach, do szatni. Jeszcze robili tak, że ci najmniejsi nosili tych największych. 50-kilogramowy Wiesiu Wraga niósł Heńka Bolestę, który ważył kilogramów ponad sto.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy te gierki się skończyły – ale chyba wraz z końcem Wielkiego Widzewa. Na pewno do 1985 roku były i stały na najwyższym ambicjonalnym poziomie. Gdy nie graliśmy w tym czasie w pucharach, to mieliśmy dla siebie „pucharową środę”. Kadra była tak szeroka, że mogliśmy dwa składy zrobić. I grać do upadłego…
Spodobałby się pan wielu obecnym menedżerom, którzy cenią sobie zawodników uniwersalnych. Miał pan ulubioną pozycję na boisku, czy było panu wszystko jedno – byleby tylko oddać zdrowie na boisku i zejść z niego z podniesionym czołem?
Na początku kariery lubiłem grać po prawej stronie. To mi odpowiadało, bo miałem dobry przerzut, a nie byłem jakimś wirtuozem techniki. Raczej wolałem grać w drugiej linii. „Bozia” obdarzyła mnie dosyć mocnym uderzeniem i sporo strzelałem na bramkę rywali z dystansu. Najbardziej odpowiadała mi więc gra na prawej pomocy bądź jako defensywny pomocnik. Miałem inklinacje do cofania się na własną połowę: czy po piłkę, czy do odbioru. Chłopaki stawiali mnie za wzór dlatego, że mógłbym grać prawie wszędzie. Jakikolwiek trener by nie przyszedł – nawet jeśli były pomiędzy nami jakieś animozje i mogliśmy się nie lubić – to musiał mnie gdzieś ustawić, bo zawsze jakieś miejsce się dla mnie znalazło. Nawet jeżeli za mną nie przepadał, to gdy pojawiał się wakat, musiałem grać.
Mówi pan, że został pan obdarzony silnym uderzeniem. Ponoć gdy wychodził pan razem z Krzysztofem Surlitem na trening, mówiono: „idzie dwóch kopyciarzy”.
Tak, mówił tak na nas Józef Młynarczyk. Gdy przychodził czas na typowy trening strzelecki, to jak gdzieś się z Krzyśkiem zbliżaliśmy, Józek mówił: „O Bożę, znów tych dwóch kopyciarzy idzie”. Później także trener Waligóra tak zaczął na nas mówić.
Trzeba przyznać, że miał pan petardę w nodze. Jedną odpalił pan w meczu z Borussią Moenchengladbach, gdzie po serii rzutów rożnych i dośrodkowaniu na okolice 18. metra, przyjął pan piłkę i posłał w okienko bramki. Czy to właśnie tę bramkę wspomina pan najlepiej?
Tak, bo w europejskich pucharach to była jedyna moja bramka. Cieszę się, że okazała się ważna, bo w dużej mierze dzięki niej wyeliminowaliśmy Borussię Moenchengladbach. Pokój dzieliłem zawsze z Wieśkiem Wragą i śmialiśmy się nie raz, że dwóch takich szczeniaków strzelało gole wielkiej Borussi. Dodajmy, że wtedy w Europie była ona piekielnie mocna. Trudno porównać ją z dzisiejszym zespołem, pewnie trzeba byłoby spoglądać na najlepsze zespoły występujące obecnie w Lidze Mistrzów.
To prawda, że na lotnisku podczas powrotu z półfinałowego meczu z Juventusem, robiliście wraz z Wiesławem Wragą – oczywiście nieświadomie – za przemytników lisich futer?
Tak było. Ktoś włożył je do bagażu, który niestety noszą najmłodsi zawodnicy. W każdej drużynie są młodzi, którzy targają te walizki ze sprzętem. Może w dzisiejszych klubach jest inaczej, bo mają od tego specjalistów, ale wtedy sami musieliśmy dźwigać wiele tobołów. Ponieważ torba była oklejona moim nazwiskiem, to celnicy zgarnęli mnie razem z lisami, które były w torbie ze sprzętem. Ale skończyło się to wszystko fajnie, bo celnik okazał się w porządku. Powiedział, żebyśmy to oddali do depozytu, i jak wrócimy to sobie to odbierzemy. Potem znalazł się właściciel tych lisów, przeprosił. Żadnych konsekwencji za to nie ponieśliśmy.
Wtedy marka coś znaczyła. Dzisiaj byłby wielki skandal, afera na pierwszych stronach gazet, posypałyby się kary czy grzywny. Wtedy jednak duża rolę odgrywała pozycja, jaką cieszył się Widzew. W zasadzie jedyna afera, która zakończyła się skandalem, to ta na Okęciu, gdy zawiesili Młynarczyka, Bońka, Terleckiego i Żmudę.
Jak właściwie trafił pan do Widzewa? W pewnym momencie wydawało się, że zostanie pan zawodnikiem Lecha Poznań…
Na zgrupowaniu reprezentacji młodzieżowej podpisałem dwa papierki, coś w rodzaju prośby o przyjęcie do Widzewa i Lecha, które to miały dogadać się z moim macierzystym klubem. Okazało się jednak, że Widzew był szybszy, szybciej znalazł się w Tarnobrzegu i tylko sobie znanymi sposobami wyciągnął moją kartę zawodniczą. Nikt o tym nie wiedział, nawet mój tata. Chociaż nadal przebywałem na mistrzostwach świata juniorów, to już nie byłem zawodnikiem Siarki.
Na dworcu w Gdyni ktoś podszedł do mnie z karteczką od mojej mamy: „Niczego nie podpisuj, przyjedź do domu”. Ale do domu nie pojechałem…
Przyjechały dwa samochody. Jeden z Łodzi, drugi z Poznania. Z Widzewa przyjechała wołga i czterech prezesów, wzięli piątego Wragę do środka i musiałbym jechać „na szóstego”. Z Poznania natomiast dwa mercedesy i siedzące w nich piękne dziewczyny. Stanąłem przed wyborem, gdzie pojechać, chociaż wyboru nie było żadnego (śmiech).
Wylądowałem więc w Poznaniu, gdzie przez trzy dni trenowałem z Lechem. Tam powiedziano mi, żebym się o nic nie martwił i że klub dogada się z Widzewem w sprawie karty. Byłem trochę naiwny i wierzyłem, że tak się stanie. Pojechałem ze stolicy Wielkopolski do rodziców, a tam zaczęli mnie straszyć, że nie będę grał w piłkę, że mnie zawieszą. Chciałem iść wtedy do Poznania, ale jak już nie dało się niczego odkręcić i bałem się, że w końcu nie będę grał nigdzie, to po prostu spakowałem się i przyjechałem do Łodzi. Jestem tu do dzisiaj.
Gdy przychodził pan do Widzewa, wszyscy byli zgodni – charakterologicznie pasuje pan doskonale. To właśnie niezgodność charakterów była przyczyną niepowodzenia projektu: „Dariusz Dziekanowski w Widzewie”, czy może te słynne 21 milionów?
Zdecydowanie charakter Darka. Był niewiele od nas starszy, chyba rok, ale mentalnie był zmanierowanym dzieciakiem. Źle zrobił, że zaczął się kopać z Piotrkiem Romke, a później całą resztą – Smolarem i tak dalej. Z tą brygadą nie miał szans najmniejszych, musiał pakować walizki i się zwijać.
Jak dokładnie wyglądała ta wojna?
To były w głównej mierze pyskówki. Nie miał szacunku dla trenera Żmudy. Do tego doszły jego durne wypowiedzi o szkodliwości łódzkiego powietrza. Ale to był taki człowiek, który przypaliłby wodę. Prosił mnie – choć ja mieszkałem na Rokicińskiej, on na Zgierskiej – żebyśmy np. pojechali do niego i zrobili jajecznicę. W domyśle: żebym ja zrobił, bo on nie potrafił. Pochodził z dobrego domu, mamusia pewnie całe życie wszystko podstawiała pod nos. To był taki zmanierowany maminsynek.
Natomiast ludzie, którzy przychodzili do Widzewa albo mieli coś do udowodnienia, jak ci starsi widzewiacy odrzuceni z ŁKS-u, albo zadziorność wyssali z mlekiem matki. Na przykład mnie do Widzewa wzięli dlatego, że na młodzieżowym mundialu dostałem czerwoną kartkę. W meczu o 3. miejsce przegraliśmy ten mecz 1:2, chociaż prowadziliśmy 1:0, bo kopnąłem Ruskiego w dupę.
Dlaczego?
Wyprowadzałem piłkę ze środka boiska, a on mi od tyłu założył „nożyce” i upadliśmy obaj. Chciałem szybko wstać i rozegrać piłkę, ale nie mogłem, bo byłem przez niego wzięty w kleszcze. Nie chciał puścić, a jak już się wyrwałem to w tych emocjach – na dodatek on był „na czworaka” – jak mu wywaliłem kopa w tyłek… Podszedł sędzia, coś do mnie wyciągnął. Patrzę i myślę: „co to jest?”. Jakaś kartka, ale nie czerwona, tylko taka pomarańczowa, jak te koszulki.
(Myśliński wskazuje na domowe stroje Termaliki Bruk-Bet Nieciecza, której mecz leci w tle).
Pytam się chłopaków, o co chodzi, a oni: czerwona. Wtedy tylko powiedziałem do siebie to najbardziej charakterystyczne polskie słowo, które jako pierwsze przyswajają obcokrajowcy.
To chyba jedyne w historii kopnięcie nie-piłki, które przyspieszyło transfer do nowego klubu.
Naszym trenerem był Mietek Broniszewski, który powiedział mi, że już on dopilnuje, bym był skończony. Mówił, że już nigdy w życiu nie kopnę piłki, że już po mnie. Trochę się pomylił. Gdy tylko wróciłem na lotnisko, już czekali by mnie zabrać albo do Poznania, albo do Widzewa.
Legia odegrała się za Dziekanowskiego, mocno komplikując karierę Jerzego Wijasa. Pan dostał odłamkowym, chociaż sprawa wojska ciągnęła się od jakiegoś czasu?
Sprawa Wijasa to też moja naiwność. Mogłem przyjść do Legii wcześniej, odfajkować wojsko i wtedy moja kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej. Przygotowania kadry młodzieżowej odbywały się w Warszawie, więc tam działacze Legii mieli nas na wyciągnięcie ręki. Przychodzili do mnie wtedy i mnie prosili: „Przyjdź do nas, nie chcemy cię brać na siłę, przyjdź…”. Ale w Łodzi prezes Sobolewski mówił, że wykluczone, nigdzie nie idę, nie dadzą mnie wziąć. Trudno było nie wierzyć prezesowi Sobolewskiemu. Jak coś prezes mówił, to mówił. Tak samo robił Jurek Wijas. On był wtedy reprezentantem Polski, a także górnikiem. To było prawie święte, górnika nie można było wziąć do wojska. Jurek nie miał prawa pójść, nie na takich papierach. Okazało się, że za komuny można było wszystko. Minister Obrony Narodowej Florian Siwicki podpisywał rozkaz imienny na ciebie i byłeś pozamiatany. Albo idziesz do więzienia, albo idziesz do wojska. Jurka próbowali ratować, mnie też, ale wiedziałem już ze za mną łażą.
Załatwiono panu pójście do straży.
Tak, na Dąbrowskiego miałem przydział, już miałem być w jednostce. Poszedłem do tej jednostki się zgłosić, ale termin zgłoszenia minął dwa dni wcześniej. Za późno wróciłem z meczu reprezentacji. Z klubu nikt się tym nie interesował, poszedłem więc do WKU i mówię: tutaj mam bilet. Powiedzieli, żebym pojechał do WKU tuż obok. Jak tam wlazłem, już wiedziałem, że mam pozamiatane. „Proszę do tego pokoju”. Wszedłem. „Pan da ten bilet”. Jak dałem, to przedarli mi go od razu na pół i jakiś oficer powiedział coś do pisarza. Patrzę, co tamten napisał, czytam, a tam: Modlin. Czarne myśli przeszły przez głowę. „Super, Łodziak w twierdzy Modlin. Ale mi dadzą popalić…”. Chłopaki z WKU coś tam zaczęli kombinować, przewijali się jacyś oficerowie i w końcu zmienili mi ten bilet – na jednostkę pod tytułem 1479. Nie wiedziałem nic. Ani co to jest, ani gdzie to jest. Kompletnie nic. W końcu ustaliliśmy lokalizację, dali mi kierowcę. Dojechaliśmy na miejsce, stanąłem przed bramą i gdy zobaczyłem marynarzy na bramie, to się popłakałem… Trafiłem do kompanii reprezentacyjnej marynarki wojennej. Trzy lata. Dla piłkarza to był wyrok.
– Ty się nazywasz Myśliński? – zapytał chłopak, który stał na dyżurce.
– Tak.
– Człowieku, oni już miesiąc tu na ciebie czekają!
Zawołał mnie oficer i powiedział: „zero wyjść, u mnie meldujesz się codziennie. Jak ci się coś stanie, to mój łeb spadnie”. Od razu zawołał podoficera, a ten wydał komendę: „do fryzjera!”. Gdy już tam poszedłem, powiedziałem do faceta, który mnie obcinał: „Nie za krótko, bo ja za tydzień wychodzę” (śmiech). Z odświeżoną delikatnie fryzurą i wąsikiem wszedłem na kompanię, a chorąży dostał białej gorączki. Spojrzał na mnie i w żołnierskich słowach spytał, co to ma znaczyć. Zawołał mnie do siebie, wziął krzesełko i ogolił na glacę. Dali mi też taką skręcaną maszynkę, ale nie umiałem się tym ogolić, więc obciąłem sobie kawałek wargi.
Krew lała się jak ze świni, byłem łysy. Spojrzałem w lustro i się popłakałem.
„Już po mnie, już mnie ugotowali”. Przez ponad rok siedziałem w tej jednostce, dosłużyłem się starszego marynarza. Potem mogłem być kapralem, czyli matem, ale zrezygnowałem.
Gdy przyjechał pan na urlop do Łodzi, Widzew akurat grał mecz z wojskowym Śląskiem.
Moim trenerem w reprezentacji był Heniek Apostel, teraz zaś trenował zespół z Wrocławia. Podszedłem do niego i mówię: „trenerze, wyciągnie mnie Pan z wojska?”. A on na to: „zobaczymy, co da się zrobić”. Minął tydzień. Pisarz zawołał mnie do siebie.
– Dostałeś przeniesienie – powiedział.
– Gdzie?
– Do Wrocławia.
Bardzo się ucieszyłem, ale byłem mocno zaniedbany. W Gdyni przez rok nie pozwolili mi trenować. Złapałem ze sześć kilo, bo ciągle człowiek głodny chodził. Zaliczyłem dwa poligony, zimowy i letni, więc już wojska się nie bałem. Byłem starym żołnierzem, we wszystkim obcykany. Z tą masą i zaległościami trafiłem do Śląska, do drugiego zespołu. Grałem przez jakiś czas, dochodziłem powoli do dyspozycji. Nagle wypadł mecz Pucharu Polski między Śląskiem a rezerwami Śląska. Prawie ograliśmy pierwszą drużynę, między innymi dlatego, że to była ambicjonalna sprawa wszystkich chłopaków, którzy byli zakuci w kamasze. Przyjechali z wielu polskich klubów, zostali wcieleni do Śląska, ale wcale nie chcieli w nim być. Podeszliśmy ambicjonalnie, do przerwy prowadziliśmy 1:0. W przerwie wpadli do naszej szatni oficerowie i jednocześnie szefowie klubu. „Jakbyście przypadkiem chcieli to wygrać, to następnego dnia lądujecie w jednostce”, zakomunikowali nam. Do tej pory pomieszkiwaliśmy w hotelach, mieliśmy fajne warunki. Chcieli nas zastraszyć, ale wyszedłem na drugą połowę i wpakowałem im jeszcze jedną bramkę. Zrobiło się mało sympatycznie. Potem sędzia nas zakręcił i przegraliśmy 2:3, ale na drugi dzień rano Apostel kazał mi się zameldować na treningu z pierwszym zespołem. Już tydzień później zaliczyłem debiut w Śląsku, który miał bardzo dobrą drużynę. Prusik, Rudy, Tarasiewicz, Mandziejewicz, Góra – drużyna na mistrzostwo Polski. Grałem na prawej pomocy i w debiucie strzeliłem bardzo ładną bramkę z lewej nogi. W telewizji mówili, że warto było dla tej bramki przyjść na stadion.
Miał Pan we Wrocławiu dobre warunki, a jednak po pół roku zdecydował się pan wrócić do Widzewa. Dlaczego?
Szefowie Śląska zachowali się świetnie. Podeszli i spytali, czy chcę awansować na zawodowego. Powiedzieli, że załatwią mi mieszkanie i będę mógł zostać we Wrocławiu. Bez wahania jednak odmówiłem, bo już swoje w jednostce odsiedziałem. Powiedziałem im, że odsiedzę jeszcze te pół roku i wyjdę. Szefowie zrozumieli mnie, nie odczułem żadnych złośliwości z ich strony. Grałem do końca cała rundę i wróciłem do Widzewa.
Tam spotkał się pan z trenerem Orestem Lenczykiem, pod wodzą którego udało się panu wykręcić niezłe liczby – siedem bramek jako obrońca robi wrażenie.
Orest mnie polubił i świetnie mi się z nim współpracowało, chociaż różnie o nim mówili. Chłopaki raczej negatywnie oceniali jego pracę, ale nie mogę nic złego o nim powiedzieć. Pasował mi jego styl pracy, wszystko było w porządku. Grałem świetnie, strzeliłem wtedy najwięcej bramek w karierze, na dodatek ożeniłem się. To był mój najlepszy okres.
Czy w takim razie Lenczyk był najlepszym trenerem w pańskiej karierze?
Najpierw mi się wydawało, że to Władek Żmuda jest numerem jeden. Posiadał znakomitą wiedzę na temat każdego zawodnika ekstraklasy. Nie ma w tym cienia przesady – znał naprawdę każdego. Żaden nie był dla niego tajemnicą. Chociaż nie było telewizji i internetu, to on o każdym piłkarzy wiedział wszystko. Gdy mnie zapraszał do pokoju przed meczem i rozmawialiśmy o taktyce, o tym jak grać, to przekazywał mi komplet informacji. „Słuchaj, on ma zwód w tą stronę, często idzie na tę nogę, w ten sposób możesz go ograć”, mówił gdy zapraszał mnie do pokoju przed meczem. Rozmawialiśmy o taktyce, o tym jak grać przeciwko jakiemuś zawodnikowi. Teraz kryje się strefą, wtedy – indywidualnie. Dostawałem najlepszych zawodników drużyny przeciwnej „na plaster”, bo byłem bardzo dynamiczny i zwrotny. Radziłem sobie więc z takimi piłkarzami jak Okoński czy Dziekanowski.
Darek, gdy grał już w Legii, w meczu z nami był obserwowany przez wysłanników z Wysp Brytyjskich. Błagał mnie wtedy: „Myślina, daj mi sztycha zrobić, bo mnie obserwują”. Odpowiadałem wtedy tylko: „Dziekan, mnie też. Sorry, nie pograsz sobie dzisiaj”. Nie cierpiał mnie. Pamiątkę po mnie ma zresztą do dzisiaj. Konkretnie dziurę nad kostką, w której został jeden z moich metalowych kołków, które przykręca się do podeszwy piłkarskiego obuwia. Dziekan nie wspomina mnie więc zbyt sympatycznie. Chociaż jak tutaj byliśmy to do mnie nic nie miał, głównie toczył wojnę ze starym pokoleniem.
Wróćmy na chwilę do młodzieżowego mundialu, by nie zostawić go tylko z tym kopnięciem w tyłek. W 1983 roku, razem z Wiesławem Wragą, zdobył pan medal mundialu U-20.
Tego nikt nie wspomina, ale czy polska piłka młodzieżowa odniosła większy sukces?
Nie.
Generalnie olbrzymia większość chłopaków z tamtego okresu wylądowała w zachodnich klubach. Była taka pokusa, mówili: „zwiewajcie, jeśli tylko wam się uda”. Wielu chłopaków uciekło. Wyszliśmy gdzieś na spacer, niektórzy byli tam dogadani – ktoś czekał, piłkarz wsiadał w samochód i zostawał za granicą.
Dlaczego nie pan?
Może dlatego, że miałem wielkie nieprzyjemności, gdy wracaliśmy z turnieju z Cannes? Okradli nas wtedy w pociągu. PZPN słabiej wtedy finansowo stał, bo zawsze lataliśmy samolotami, a wtedy wysłali nas pociągiem. Usnęliśmy we Włoszech i nas okradli. Mi zabrali paszport, więc przez granicę włosko-austriacką przejeżdżałem pod fotelami. W Austrii biegiem do ambasady i na Paszporcie Konsularnym wróciłem do Polski. Wtedy mnie oskarżyli, że sprzedałem paszport. Dostałem dwa lata zakazu wyjazdu za granicę. Po tym turnieju w Cannes wybrali mnie najlepszym zawodnikiem turnieju, miałem jechać od razu z naszą reprezentacją na mistrzostwa świata do Hiszpanii.
Ale uciekł mi ten medal, bo nie miałem paszportu. Szansa życiowa śmignęła przed nosem. Cofnęli mi ten zakaz, gdy zaczęły się eliminacje do młodzieżowych mistrzostw świata, po których przyszedłem do Widzewa. PZPN załatwił to przez swoich prominentnych wtedy działaczy i dostałem szansę, żeby na młodzieżowym mundialu zagrać.
Jak na kolejne kompromitacje w krajowym pucharze Widzewa patrzył człowiek, który wygrał dla niego jedyny Puchar Polski? W ważnym momencie serii rzutów karnych noga panu nie zadrżała, chociaż przed panem nie trafił Dziekanowski.
Sukces w tym finale to mieszanka złości, zniechęcenia, zobojętnienia… W tym momencie rozpadał się Wielki Widzew. Zdobycie Pucharu Polski to było uwieńczenie złotego okresu RTS-u, który wtedy zmierzał ku końcowi. Na ten mecz finałowy nie miał nawet kto pojechać. Tak byliśmy wykartkowani i przetrzebieni kontuzjami, że musieliśmy dobierać zawodników ze Startu Łódź, żeby miał kto na ławce usiąść. Marka Podsiadło przywieźli prosto na finał, chociaż nawet jednego treningu nie odbył z drużyną. Sam byłem sfrustrowany, bo wtedy źle zaczęło się z Widzewem dziać. Nastąpił podział na starych i młodych, zrobiła się mało sympatyczna atmosfera. Wygraliśmy krajowy puchar po serii rzutów karnych, ale to była już końcówka wielkiej drużyny.
Niektórzy uważają, że koniec Wielkiego Widzewa nastąpił trochę później, pod wodzą Oresta Lenczyka.
Nie, dokładnie w 1985 roku. Wszystko rozbiło się o ten słynny mecz na koniec sezonu. To były czasy Bronisława Waligóry, który zastąpił pół roku wcześniej Władysława Żmudę. Graliśmy z Górnikiem, równolegle Legia grała z Pogonią. Abyśmy mogli zdobyć tytuł, Legia musiała przegrać z zaprzyjaźnionym klubem ze Szczecina, co było mało prawdopodobne. Wygrywaliśmy 1:0 do przerwy po golu Leszczyka. W drugiej części gry Górnik przechylił szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Bramki wyrównującej nie pamiętam, ale przy tej na 1:2 stałem w murze, piłka odbiła mi się od biodra, zmyliła bramkarza i wpadła do siatki. To był rykoszet, gol niezamierzony, ale cały mecz – przy poklasku trybun, które wolały mistrzostwo dla Górnika niż znienawidzonej Legii – rozgrywany był bardzo gościnnie. Z tego później zrobiła się zadyma w szatni. Ostatnia, bo po niej odeszli starsi zawodnicy, jak Smolarek, Wójcicki czy Dziuba. Nie doczekali się godnych zastępców, bo była przepaść między zawodnikami, którzy przyszli do Widzewa, a tymi, którzy klub opuścili.
Jaka była przyczyna tego konfliktu i w efekcie podziału szatni na starszych i młodszych?
Odpowiedź jest prosta: trener Waligóra. Takich ludzi nie powinno być w ogóle w polskiej piłce. Nie chcę się zagłębiać w szczegóły, ale jak trenera nie ma od poniedziałku do środy na zajęciach, bo jeździ gdzieś po Polsce i załatwia jakieś chore układy… Masakra. To Waligóra był przyczyną tego syfu, który się zrobił. To on wbił ostatniego gwoździa do tej trumny.
Kilka lat później, po czternastu derbowych meczach w barwach Widzewa miał pan wystąpić po drugiej stronie barykady – w dodatku przy al. Piłsudskiego. Nie obawiał się pan reakcji kibiców?
Oczywiście, że się bałem, ale wiedziałem też doskonale, że ludzie zdawali sobie sprawę, w jakiej atmosferze odeszliśmy w tym 1993 roku.
Mnie, Iwanickiego, Ciska czy Godlewskiego wyrzucił śp. Władysław Stachurski. Cwaniak, warszawiak, któremu wiele razy zaszliśmy wcześniej za paznokcie. Wredny, wręcz przewredny typ. Nie cierpiałem tego faceta. Nie wiem, czy wyrzucenie nas to była jego celowa zagrywka.
Stało się to po słynnym, zremisowanym 2:2 meczu z Polonią, w którym prowadziliśmy 2:0.
Wtedy w jego chorej głowie coś się urodziło. Wszedł do szatni i powiedział: „nie będziecie ze mną w chuja grali”. Tak naprawdę nie wiadomo, o co mu chodziło. Ciska wyrzucił, chociaż chłopak kontuzję złapał i zszedł z boiska. Następnego dnia rano przyszliśmy normalnie na trening, zawołał nas do siebie do gabinetu Andrzej Grajewski, a tam siedział już Stachurski z tym swoim asystentem. Grajek powiedział: „Fajny jesteś chłopak, nic do Ciebie nie mam, ale oddaj sprzęt”. Tyle się dowiedziałem.
Rozegrał pan w Widzewie 217 spotkań, ale pewnie byłoby ich więcej, gdyby nie wojsko. Tylko Łapiński i Michalczuk mają więcej, chociaż swego czasu to pan był rekordzistą. Można bez cienia wątpliwości stwierdzić, że jest pan legendą Widzewa. Po co legendzie Widzewa epizod w ŁKS-ie? To był pstryczek w nos dla Stachurskiego i działaczy, który pożegnali się z panem w taki, a nie inny sposób?
Absolutnie nie. Już wtedy miałem delikatesy, zamierzałem zawiesić buty na kołek. Nagle pojawił się Antoni Ptak i zapytał, czy nie przyszedłbym do ŁKS-u. Zaproponował mi fajne warunki, ale najważniejsze było to, że zostałem na miejscu. Nie musiałem nic szukać, a przecież byli przede mną już tacy, którzy grali w obu klubach. Pomyślałem sobie: „dlaczego nie?”. Planowałem pobawić się pół roku, rok i prowadząc swój interes dogrywać w piłkę. Odszedłem w 1996 roku, ponieważ do ŁKS-u przyszedł Leszek Jezierski, z który miałem na pieńku i to tak konkretnie. Uważałem go za… Powinienem się nie wyrażać, więc powiem tylko, że nie było zbyt wiele bardziej negatywnych postaci, niż Jezierski.
Dlaczego? Dla wielu to właśnie on był tym, który w parze z Sobolewskim i Wrońskim uczynili Widzew wielkim.
Zawsze uważał się za ojca sukcesów Widzewa, ale prowadził ten klub przez jeden sezon w pierwszej lidze. Poza tym, tak nie zachowują się osoby, które aspirują do miana wielkich widzewiaków. Ale od początku…
Wiadomo było, że Widzew wygrywał z ŁKS-em zawsze. Laliśmy ich, gdzie tylko się dało. To był też taki czas, w którym o wielu rzeczach decydowali „politycy”. Komitet Centralny czy coś w tym stylu. Przyszli do nas i powiedzieli, że ŁKS nie może przegrać, bo wtedy spadnie z ligi.
Jezierski także przyszedł do nas do szatni, ale w przerwie spotkania. Wręcz błagał nas, żebyśmy nie dali im tego meczu przegrać, chociaż mogliśmy ich tam roznieść. Po kwadransie było dwa do zera, obie bramki strzelił Smolarek. Włodek po strzeleniu drugiej bramki zaczął się śmiać: „zróbcie sobie teraz z tym coś”. I chłopaki robili wszystko, żeby ten biedny ŁKS mógł sobie bramkę strzelić, a oni nie potrafili trafiać nawet z najbliższej odległości. Józek nie wiedział już, gdzie ma się rzucać. Najchętniej to by zapalił papierosa, stanął i zapytał, czy łaskawie nie raczyliby panowie czegoś strzelić. Ostatecznie skończyło się remisem 3:3.
Natomiast w momencie, kiedy to my potrzebowaliśmy pomocy, a Jezierski był trenerem ŁKS-u -przegraliśmy 0:1 i spadliśmy z ligi. Najgorsze było to, że osoba uważająca się za osobę, dzięki której powstał Wielki Widzew, na prośbę pomocy odpowiedziała: „słabych trzeba dobić”.
Do pozostania w ekstraklasie zabrakło tylko trzech punktów.
„Jeziera” nas wtedy pogrążył i całe szczęście, że znalazł się wtedy prezes Sobolewski i nikomu nie pozwolił odejść. Zostaliśmy na warunkach takich, jakie mieliśmy w pierwszej lidze i dlatego wróciliśmy – choć nie było kolorowo pod względem finansowym. Wtedy jednak Andrzej Grajewski zachował się jak mężczyzna. Przyszedł i powiedział uczciwie: „nie ma pieniędzy, zostaniecie?”. Jak na dłoni widać było charakter tych chłopaków, którzy zostali. Nikt nie uciekł, nikt nie powiedział: „mam cię w dupie, tam płacą lepiej”. Dlatego szybko awansowaliśmy. Potem przyszedł Pawelec, doszły pieniądze, była Liga Mistrzów.
Jak wytłumaczyłby fenomen widzewskiego charakteru?
Charakter albo masz, albo go nie masz. Jeśli nie jesteś zmanierowanym dzieciakiem – tylko tak jak my dochodzisz do wszystkiego sam ciężką pracą i nikt ci tego nie daje za darmo, musisz to wszystko wywalczyć od samego początku – to ten charakter masz. Na pewno najlepiej kształtuje charakter piłkarska szatnia. Jak ja wchodziłem do tej szatni Wielkiego Widzewa po raz pierwszy, to byłem sparaliżowany. Wierz mi, że tamta szatnia… Tam nie można było się obrócić plecami do kogoś. Jakbyś chciał sobie buta zawiązać, bo Krzysiu Surlit wywaliłby ci taką „piątkę”, że przez tydzień nosiłbyś ją na plecach.
Chodziły legendy, że siłę miał nadprzyrodzoną – np. kołki od butów wykręcał rękoma.
W niektórych opowieściach było trochę przesady, ale np. getry rozcinał, bo nie mógł ich nałożyć na nogę. Taka miał łydkę rozbudowaną! Kilka par miał swoich, żeby nie porozcinał wszystkich. Krzysiek miał bardzo małą stopę i nieproporcjonalnie dużą łydkę. Getry też wtedy nie były takie elastyczne, jak dzisiaj. Jak się sprały, to trzeba było je wciągać jak rajstopy przeciwżylakowe.
Wracając do tej szatni – każdy znał w niej swoje miejsce. Nie było mowy, żebyś komuś starszemu odpyskował. Dzisiaj się słyszy, jak gówniarze odzywają się do starszych. Gdybym wtedy się tak odezwał, to od razu dostałbym w łeb na dzień dobry od jednego, drugi by mi poprawił. Nie pozostałoby mi nic innego, jak siedzieć i płakać w kącie. Szacunek był niesamowity. Zresztą trudno nie szanować takich ludzi, którzy robią trzecie miejsce na świecie, a w pucharach łoją europejskie potęgi. Widzew to była marka, jechaliśmy do Europy i nikt nie pytał: „skąd wy, chłopcy, jesteście?” – bo każdy wiedział, że to Widzew.
Widzewski charakter dostrzegał pan nie tylko w drużynie Myślińskiego, Wragi, a wcześniej Bońka, ale też w tej Koniarka, Łapińskiego czy Michalczuka?
Tak naprawdę to Piotrek Szarpak, „Łapa” czy „Michał” to byli nasi wychowankowie, nasi podopieczni. Piotruś przychodził do mnie jako młody chłopak i tak się zżyliśmy, że traktowałem go jak młodszego brata. „Łapa” to samo – odwiedzaliśmy się, gościliśmy, razem byliśmy wszędzie. Co tydzień robiliśmy sobie takie ogniska, jak mieszkałem w domku jednorodzinnym na Rokicińskiej. Po meczach spotykaliśmy się nie tylko samą drużyną, bo chłopaki przyjeżdżali z dziewczynami czy żonami. Integracja była niesamowita.
Dzisiaj większość zwija się po treningu, jadą do dyskoteki albo wsiadają w fury, strzelają sobie selfie. My inaczej żeśmy do tego podchodzili. My, czyli Łapa, Szarpaczek, Koniar z nami trochę był. Także część z tego Widzewa można do nas porównać, ale reszta to typowi najemnicy. Przyszli za Pawelca i Grajka, ale zobacz, kto z nich został w Łodzi albo ma cokolwiek wspólnego z Łodzią? To był dla nich tylko przystanek, przyszli zarobić kasę, bo wtedy dobrze płacili – albo mówili, że będą płacić. Część z chłopaków Smudy ten charakter miała, część miała wielkie umiejętności – ci, co przyszli do Widzewa, to przecież byli najlepsi zawodnicy w lidze. Ta mieszanka pozwoliła im wygrywać mistrzostwa.
Rozumiem, że daliście podwaliny pod widzewski charakter w latach 96-97?
Oczywiście, później oni przekazywali to dalej – czy Szarpak, czy Michalczuk. „Michał” to była dusza towarzystwa, dusza szatni…
Bielyje rozy!
Dokładnie! On nawet nie znał tej piosenki, jak przyszedł do nas. My go praktycznie zmuszaliśmy do tego, żeby ją śpiewał, a on nie wiedział o co chodzi. Jeszcze wtedy taka kawiarenka była na górze, tam wszystkie imprezy klubowe robiliśmy.
– Michał, śpiewaj Bielyje rozy!
– Ja nie znaju, ja nie znaju…
Oni trochę przekazali tego charakteru reszcie. Citko, Dembiński, Wojtala i reszta – najemnicy, ale przyszli i walili wszystkich jak chcieli. Rysio Czerwiec to też trochę wychowanek naszej szatni. Przyszedł taki przestraszony do nas, a później był liderem środka pola. Można powiedzieć, że namaściłem Zbyszka Wyciszkiewicza. Przywieźli go do Wisły na obóz, jego i Radosława Gilewicza. Zawołał nas trener Żmuda i po sparingu powiedział do mnie, Iwanickiego i Świątka: „którego zostawiamy?”. Wiedziałem, że jeden jest napastnikiem, a drugi – defensywnym pomocnikiem. Miałem plany wyjazdu za granicę, więc powiedziałem, żeby zostawić „Wycisza”, bo chłopak ma potencjał i w dodatku mógłby mnie zastąpić.
Zbigniewa Wyciszkiewicza namaścił pan jako następcę w razie wyjazdu za granicę, ale zanim został pan z Widzewa wyrzucony przez Stachurskiego, spędził pan w klubie jeszcze dwa lata. Dlaczego pan nie wyjechał?
Jedyne, czego mogę żałować z pobytu w Widzewie, to że właśnie nie pozwolono mi wyjechać na koniec kariery. Miałem pojechać do Hansy Rostock zamiast Sławka Chałaśkiewicza, ale Prezes Sobolewski stwierdził, że jestem mu za bardzo potrzebny i pojadę za pół roku. To „za pół roku” powtarzało się co rundę. Mogłem pojechać do Sigmy Ołomuniec, która grała wtedy w pucharach. Prosto z obozu, bo graliśmy z nimi sparing. Podobnie było z Austrią Wiedeń i wieloma innymi klubami, ale zawsze mówiono mi: „jeszcze pół roku, nie teraz, jesteś potrzebny”. Aż w końcu skończyło się tak, że mnie odstrzelili.
Mówił pan, że jednym z piłkarzy, którzy trzymali się z grupą widzewiaków z charakterem, był Marek Koniarek. Dlaczego on nastrzelał tyle bramek??
Pewnie dlatego, że chłopaki oddawali po 50 strzałów na bramkę przeciwników i jak tak „młócili”, to futblówka zawsze gdzieś tego Koniarka trafiała. Nie było chyba części ciała, którą nie strzeliłby bramki. Ale ile siatek dostał na treningu, to chyba tylko on wie… Mieliśmy ubaw z tego „Koniara”, takie nasze niesamowicie skuteczne drewno. „Kanalizowaliśmy” go bezlitośnie. Obracał się w jedną stronę, dostawał „siatę”, nie zdążył się odkręcić i piłka znów przelatywała mu między nogami. Bez przerwy w środku biegał, taka to była łajza (śmiech). Ale trochę tych bramek strzelał, chyba w tylko sobie tylko znany sposób. Jeśli miałbym go określić jednym słowem: chaos. Albo nie trafił w piłkę, albo się na niej przewrócił. Ale jak już pocelował… Piłka spadała mu na buta w takim miejscu boiska, w którym nikt nie powinien nawet myśleć o strzale, a temu wpadało w samo okienko.
Czas na mniej przyjemny temat, czyli Widzew Sylwestra Cacka. Podobno nie mógł pan na to patrzeć.
Dla mnie to była abstrakcja, już nawet nie chodziłem na mecze. Czara goryczy przelała się, gdy na jakiś mecz poszliśmy grupką legend Widzewa i chcieliśmy wejść do kawiarni. Tam stał syn Cacka i powiedział lekceważąco: „Gdzie?”. Stał przy nim jeszcze jakiś gość, Bakalarczyk czy Sosnowski, nie wiem już sam. Mówimy do nich: „My tu graliśmy przez parę lat”, a oni do nas: „Jak sobie kupicie bilet, to wejdziecie”. Wtedy przestałem chodzić na stadion. Potem jeszcze chcieli nas na konia wsadzić na stulecie klubu – żebyśmy biegali z kapeluszem po mieście i zbierali pieniądze, bo oni nie mają na obchody. „No to nie róbcie ich”, powiedzieliśmy im. My nie mieliśmy zamiaru dla nich z kapeluszem biegać. Chcieli, żebyśmy ze swoim nazwiskiem latali po mieście, chodzili od firmy do firmy i zbierali pieniądze, żeby mogli się pobawić.
Cieszy się pan, że ta agonia wreszcie nastała, czy może IV liga to zbyt wysoka cena za ten „twardy reset”?
Zawsze jest przykro, gdy taki klub jak Widzew, z taką historią, spada w dół po równi pochyłej aż na samo dno. Ale lepiej było to przeciąć, jak w operacji chirurgicznej. Przecinamy to wszystko i albo pacjent przeżyje, albo nie. Widzew przeżył, bo nigdy nie zginie, ale wydaje mi się, że podnieść się będzie ciężko. Łódź jest specyficzna, nie ma tu takich sponsorów, którzy chcieliby dać jakieś duże pieniądze. Chyba, że wraz z nowym stadionem znajdzie się ktoś, kto będzie chciał wykładać sporo? Ale awans o tyle szczebli to jest proces długotrwały. Będzie bardzo ciężko awansować rok po roku. Przykład ŁKS-u powinien uczyć pokory. Trzeba mieć olbrzymie pieniądze, żeby takiej sztuki dokonać. Oglądałem wypowiedzi po meczu sparingowym z Unią Skierniewice, wygranym 5:1. Przekaz był jasny: jesteśmy tak silni, że rozniesiemy tę ligę w pył. Przydałaby się pokora, bo już w tamtej rundzie mieli wszystkich roznosić. Wszystko zweryfikuje boisko. Szkoda, że boiska w takich miejscowościach, do których dawny Widzew nie pojechałby nawet na chałtury.
Przeżył pan spadek z Widzewem, ale wasz powrót do elity był imponujący. Jakieś rady dla odradzającego się Widzewa na podstawie doświadczeń z tamtego okresu?
Przede wszystkim – gdy ci się zdaje, że jesteś od wszystkich lepszy, to nigdy nie wychodź z takiego założenia przed meczem. Gdy wychodzisz na boisko i myślisz, że na widok koszulki Widzewa wszyscy się przestraszą, to grubo się mylisz. Jest zupełnie odwrotnie, zgodnie z hasłem: „Bij mistrza!”. Każdemu z tych małych miejscowości będzie podwójnie zależało na tym, by ten Widzew pokonać. Gdy my gdzieś jechaliśmy, to wszyscy się mobilizowali jak nigdy. Jeśli ci chłopcy, którzy dzisiaj noszą dumnie strój RTS chcą, by kiedyś ktoś o nich mówił, to muszą tę ligę roznieść. Tak jak my po spadku laliśmy wszystkich, a pytaniem nie było „czy?”, tylko „ile?”. Nikt nie dopuszczał do myśli tego, że się kogoś obawiamy.
To Widzewa musieli się bać wszyscy. Nie bałem się żadnego zawodnika czy to w Polsce, czy w pucharach. Dalglish, Rush, Souness, Rossi, Platini, Boniek, w Polsce Buncol czy Okoński – nieważne. Ja jestem z Widzewa, to mnie mają się bać, a nie ja ich. To samo dzisiaj ci młodzi chłopcy – muszą gryźć trawę i pokazać, że są warci tego szyldu, który noszą. My byliśmy dumni z tego, że go nosimy. Prezes Sobolewski, gdy przychodziłeś do niego do gabinetu, zadawał jedno pytanie: „chcesz grać w tym klubie?”. Bo jak nie chciałeś, to nie – mogłeś się pakować i spadać. Musiałeś bardzo chcieć grać w Widzewie. To, że on cię chciał, to jedno – jeszcze ty musiałeś bardzo chcieć grać dla tego klubu. Dzisiaj piłkarze Marcina Płuski też pewnie w Widzew chcą grać, ale to jeszcze trzeba potwierdzić i udowodnić przeciwnikowi na boisku. Żeby to było bezdyskusyjne. Nie ładnie wyglądać, fajnie zapozować do zdjęcia, tylko umorusać się, ubrudzić, zostawić na boisku kawałek zdrowia. Tak, jak robiliśmy to my.