Komu w Widzewie przystawił szyjkę rozbitej butelki do gardła i powiedział: „jeszcze słowo, a cię nie ma”
Dlaczego usiadł na piłce i nie chciał zejść z boiska, choć trener kazał mu „spierdalać z treningu”?
Kogo udawał w ostatnim meczu dla RTS?
Sklep kibica w M1 na Brzezińskiej, pierwsze kupione czasopismo o RTS, a w środku – świetny tekst o „Johnym”, ulubieńcu kibiców. Pochłanianie niezwykłej historii Wielkiego Widzewa zacząłem właśnie wtedy.
Football Pub na Piotrkowskiej, kilkanaście lat później, dwie herbaty na stoliku, który zazwyczaj utrzymuje kufle z piwem. Mój gość jednak nie pije od wielu, wielu lat, choć przez specyficzne spojrzenie był podejrzewany o bycie pod wpływem nawet przez boiskowych rywali. Wtedy, w 2016 roku, dla oficjalnej strony klubu Łączy Nas Widzew, miałem zaszczyt i przyjemność porozmawiać z Andrzejem Możejką:
***
Bartłomiej Stańdo: Był pan aresztowany za pobicie – poszło o to, że ktoś całował dziewczynę z pańskiego osiedla. W Marynarce Wojennej wpisali panu w papiery, że jest pan „problemowy” – przewinęła się bójka z oficerem. Widzew, budując drużynę z charakterem, chyba nie mógł lepiej trafić. Pan też trafił w dziesiątkę, lądując w drużynie żywcem wyjętej z filmu „Parszywa Dwunastka”. Możejko w Widzewie – związek doskonały?
Andrzej Możejko: – Myślę, że tak. W pewnym momencie nawet zacząłem się śmiać trochę, że zespół jest układany pode mnie. Swoją drogą, to chyba nie przypadek, że udało mi się – jako jedynemu – przejść drogę z trzeciej ligi do dwóch mistrzostw, po drodze ogrywając przecież Juventus Turyn i oba Manchestery.
Wspomniał pan o aresztowaniu… To była nasza ulica, na której nie można było się całować z dziewczyną obcemu facetowi. Doszło do konfliktu, w efekcie którego wylądowałem na milicji. Do pełnoletności zabrakło mi wtedy dwa tygodnie, więc zostałem wypuszczony. Sprawa była w toku. Okazało się że ten gość był pełnoletni. Mówił później coś w stylu: „nie wiedziałem, że to takie gnoje; gdybym wiedział, to bym nie uciekał, tylko dał im popalić”. Wreszcie odbyła się sprawa w sądzie, na której mnie uniewinniono. Tak się moja poważniejsza przygoda z milicją skończyła. Nie liczę oczywiście tych małych wybryków, kiedy spotykaliśmy się na ulicy. Pojawiały się wtedy jakieś żarty, wygłupy.
Wychowywał się pan na ulicy Kołodziejskiej, niedaleko Limanowskiego i Piwnej. Na ile dzieciństwo spędzone na starych Bałutach pomogło w wykuwaniu charakteru?
Najpierw mieszkałem na Chojnach, na ul. Słowiańskiej. Tam chodziłem do przedszkola, moja mama natomiast pracowała w żłobku. Miałem niedaleko do stadionu Włókniarza. Później były Bałuty, czyli najpiękniejszy moment mojego życia. Tam to wszystko się rodziło. Miałem kolegów, którzy w pewnym momencie złamali prawo i duża grupa poszła do więzienia. Jakoś udało mi się tego uniknąć, chociaż zawsze byłem „tym najgorszym”. Sąsiedzi przychodzili na skargę do mojej mamy: „Andrzej zrobił to, Andrzej zrobił tamto, Andrzej pobił tamtego”.
Na Bałutach pobierałem kolejne lekcje życia, np. podczas bójek na zabawach, w dosyć modnych wtedy klubach przy zakładach pracy. Nie bez znaczenia pewnie była śmierć ojca, który zmarł, gdy miałem 16 lat. Zostałem sam z matką, która jednak nie wychowywała mnie samotnie – oprócz niej wychowywała mnie bowiem ulica. Przyszedłem ze szkoły, teczka na bok i na ulicę. Stało się w bramie i tam się żyło.
Zanim to nastąpiło, zapisał się pan do Łódzkiego Klubu Sportowego.
Zapisałem się mając 12 lat. ŁKS to był wtedy jedyny duży klub w Łodzi, to w nim były rozkochane wszystkie dzieciaki. Były zapatrzone w Jurka Sadka, wcześniej we Władka Króla. To był mój ukochany klub dzieciństwa. Szkoda, że nie miał mnie wtedy kto poprowadzić, podpowiedzieć co i jak – chociaż trenerzy mówili, że jestem obiecującym juniorem. Opieka lekarska też nie była taka rygorystyczna, na przykład nigdy nie dostałem karty zdrowia. Przez trzy lata, jak byłem w ŁKS-ie, gdzie uczyłem się podstaw piłki, pomagał mi trener. Troszeczkę oszukiwał i wyrabiał mi kartę na boku, żebym po prostu grał. Widocznie widział, że coś w sobie mam. Trwało to jednak krótko, bo tylko trzy lata.
Gdy miałem 15 lat, zgłosił się po mnie trener Leszek Jezierski. Zanim spotkałem się z nim po latach w Widzewie, wtedy jeszcze prowadził Halę Sportową, gdzie dwukrotnie zdobył mistrza Polski juniorów. W klubie postanowili mnie oddać do Hali, ale ja – rozkochany w ŁKS-ie – tak się pogniewałem, że postanowiłem nigdzie nie odchodzić. W efekcie poszedłem na ulicę, całkowicie przerywając granie w piłkę.
Wielokrotnie mówił pan, że sentyment do ŁKS-u pozostał – znając pana historię, trudno się dziwić. Na spotkaniach w zacnym gronie byłych widzewiaków trochę się śmieją, że pan jest ełkaesiak. Trochę mi się to kłóci z tym, że mając do wyboru nową trybunę na al. Unii i zastępczy obiekt na SMS-ie, wybiera pan tę drugą opcję.
Z ŁKS-em gdzieś to wszystko uciekło, choć w sercu zostało. Na jego mecze jednak nie chodzę, choć pewnego razu się wybrałem. Przy wejściu na trybunę jeden z porządkowych wpuszczał wszystkich, a gdy przyszła moja kolej powiedział mi: „Możejko nie”. Jakiś stary, zacietrzewiony facet. Pamiętał mnie chyba z czasów gry w Widzewie, a nie znał mojej historii o tym, że ŁKS to moja dziecięca miłość. Wtedy się trochę zraziłem i przestałem chodzić na al. Unii. Można zażartować, że byłem dwa razy – pierwszy i ostatni.
Po czterech latach w ŁKS-ie zrezygnował pan z dalszych treningów, porzucając je nagle w wieku 16 lat. Przez następne cztery lata w ogóle nie uprawiał pan futbolu. Nie chciał pan zostać piłkarzem? Czytałem kiedyś, że marzył pan o aktorstwie.
Marzyłem, marzyłem. Mając 14 lat i kończąc szkołę podstawową połykałem olbrzymie ilości książek. Czytałem je w każdej możliwej sytuacji. Filmy też oglądałem nałogowo, chociaż w kamiennicy był tylko jeden telewizor – u sąsiadki, gdzie jakoś się wkręciłem. Nawet w filmy dla dorosłych, chociaż byłem mały szczeniak. Wtedy naprawdę chciałem zostać aktorem – to było moje największe marzenie, nie myślałem o piłce. Powiedziano mi, że aby kontynuować dalszą naukę w Szkole Filmowej, najpierw muszę iść do liceum.
Pech chciał, że przed egzaminem z matematyki miałem wypadek. Spadłem z drzewa, oprzytomniałem po ośmiu godzinach w szpitalu. Z gipsem na ręku, nic nie widziałem na oczy, bo tak niefortunnie uderzyłem głową o ziemię. Wydaje mi się, że tamto zdarzenie miało swoje konsekwencje i odbiło się na moim zdrowiu.
W wieku 24 lat lekarze powiedzieli mi, że alkohol to dla mnie śmierć. Od tamtej pory mam całkowity rozbrat z alkoholem. Ani grama – wszystko przez późniejsze konsekwencje tego wypadku, po którym zostały mi takie zamglone oczy. Dlatego na meczach mówili, że jestem pijany albo pod wpływem innych środków odurzających. Do dziś te moje błędne oczy przykrywam okularami. Przeciwsłonecznymi, bo na wzrok nie narzekam, całe szczęście.
Jak to możliwe, że zawodnik niegrający w bardzo ważnym wieku dla piłkarza, czyli 16-20 lat, nadal był „w gazie”? To jak z jazdą na rowerze – tego się nie zapomina?
Też się nad tym zastanawiam. Nie bez znaczenia było to, że ta pierwsza przygoda z futbolem skończyła się nie tak, jak powinna. Nie jest to tylko moje zdanie, bo podobnie myśleli trener Lachowicz czy bracia Rączko, którzy obserwowali moją sytuację z bliska. Byłem namawiany do powrotu, ale wygrała ulica.
Wielu zawodnikom, jak np. Jerzemu Wijasowi, wojsko mocno przeszkodziło w karierze. Z panem było zupełnie odwrotnie, dzięki wojsku znów zaczął pan grać.
Wiele czynników musiało zaistnieć, bym faktycznie dzięki wojsku zaczął grać. Przenieśli mnie z Dziwnowa na Hel Bór, który znajdował się w samym środku między Juratą a Helem. Był tam jeden dom jakichś rybaków, a tak praktycznie bez żywej duszy. Cisza i spokój w samym środku Półwyspu Helskiego. Kadra wojskowa pracowała do 15, po czym wyjeżdżała do swoich domów w Gdańsku, Gdyni, Sopocie czy na Helu. W tej jednostce było oprócz tego jednak dwóch młodych podporuczników, tuż po szkole, którzy po obiedzie z nudów wyciągnęli piłkę. Zagraliśmy, popatrzyli na mnie i zgłosili na 3. maja na mecz pokazowy w Gdyni. Miała tam zagrać reprezentacja marynarki wojennej. Zanim do tego doszło, dostałem list polecający z pierwszej jednostki do następnej i tak się uparł na mnie jeden chorąży, że chciał mnie wrzucić do aresztu. Wspólnie z kolegą wymyśliliśmy, ze złamię sobie palca. Dwa dni przed meczem znaleźliśmy kawałek kamienia, kawałek żelaza. Położyłem palca, on walnął kamieniem.
– Na pewno złamany? – zapytał.
– Na pewno.
Pojechałem do szpitala, stwierdzili złamanie kości paliczkowej i założyli mi gips. Po powrocie ze szpitala zobaczyłem chorążego, który był nie w humorze. „Przecież miałeś iść do raportu do jednostki dowódcy!”, powiedział. Zrobili małe dochodzenie, ale powiedziałem, że kamienie osunęły mi się na palec i w ten sposób doznałem złamania. Jakoś to przeszło. Mecz natomiast miał się odbyć 3 maja.
– Jak to? Z gipsem nie możesz! – mówi chorąży.
– Obywatelu chorąży, w piłkę to się gra nogami, a nie rękoma – opowiedziałem spokojnie.
Pojechałem na kadrę, wygraliśmy 1:0. Strzeliłem jedyną bramkę, chociaż przez to, że byłem szybki, ustawili mnie na stoperze. Po meczu przyszedł do mnie jeden komandor, drugi, trzeci… Każdy pytał, czy gdzieś gram. Powiedziałem, że byłem w juniorach w ŁKS-ie, więc wspaniałomyślnie dali mi cztery dni urlopu. Przyjechałem do Łodzi, wszedłem do klubu po zwolnienie…
– Możejko? Nie ma takiego!
– Ale ja grałem…
– Teraz to ty jesteś „martwa dusza”.
Załatwiono więc panu przejście do Formozy, najsłynniejszej obok GROMU jednostki specjalnej Wojska Polskiego.
Tak, ale byłem tam naprawdę króciutko. Miałem starcie, więc za parę dni przerzucili mnie na bazę kutrów torpedowych. Tam jednak też miałem starcie i nie wiedzieli, co ze mną zrobić. W końcu przerzucili mnie do ośrodka sportowego. Na terenie Gdynia Oksywie był pawilonik, prowadził to taki jeden bosman. Zostałem tam, chociaż pierwszej nocy chcieli mnie wyrzucić, bo miałem kolejne starcie. Tym razem z piłkarzami ręcznymi, którzy wracając o 1 w nocy kazali mi sprzątać salę. Robiłem dwupiętrowy budynek „na biało”, czyściłem schody. Poszedłem na salę, tam kazali mi ją sprzątać. „Chcesz to sobie sprzątaj, ja idę spać” – odpowiedziałem. Następnego dnia nawet nie dali mi rejonu, bo chcieli mnie już przerzucić do innej jednostki. Ale siedząc na schodach i czekając na fonogram, zobaczyłem że idzie kierownik drużyny.
– Co ty robisz? Trening o 11… – zapytał.
– Obywatelu kapitanie, czekam, bo tu taka i taka sprawa…
Wkurzył się, wpadł do kanciapy bosmana i tak go potężnie zrugał, że wychodząc powiedział tylko: „bierz sprzęt”. Poszedłem więc na trening Floty, która spadała wtedy z trzeciej ligi. Zaliczałem ogony, trener wpuszczał mnie na końcówki meczów. Mimo tego, co wszedłem – to strzelałem. Dziwne, bo słaby byłem, przede wszystkim technicznie. Chociaż sprawność, szybkość czy koordynacja była na bardzo wysokim poziomie, to prowadzenie piłki, uderzenie, przyjęcie leżało.
We Flocie grał pan do końca swojej służby.
Graliśmy w klasie okręgowej, a za partnera w ataku miałem Andrzeja Głownię. Szybki skrzydłowy, grał w Lechii Gdańsk. Robił cała robotę – on dryblował, ja strzelałem. W takim duecie laliśmy wszystkich po kolei, nie mieliśmy porażki czy remisu. Tak dotrwałem do końca rundy. Miałem szczęście, że nie zostałem w tych kutrach torpedowych czy w Formozie, bo tam musiałbym spędzić trzy lata. Tutaj miałem tylko dwa. Namawiali mnie, żebym został, nawet mnie awansowali. Bosman pokazywał, jakie papiery za mną chodzą: że niesubordynowany, że zawsze kontra, zawsze przeciw.
Kończył pan służbę wojskową w Gdyni wyróżniając się w rozgrywkach ligowych. Dzięki temu miał oferty z Arki Gdynia i Wisły Tczew. Z Wisłą było już niemal wszystko załatwione.
Tak, ale zanim to się stało, byliśmy gdzieś na obozie niedaleko miejsca, w którym terminował Widzew. Zrobiliśmy więc sparing. Śnieg po pas, nijak nie szło grać, ale widocznie mój trener z juniorów ŁKS-u, Władysław Lachowicz, szepnął dobre słowo Jezierskiemu. Po meczu krótka rozmowa, Jezierski pyta czy przyjdę do Widzewa? Wstępnie się zgodziłem, bo żadnych planów nie miałem. Ale pojawiło się zainteresowanie Arki, bardzo konkretnie pogadałem z Wisłą Tczew. Oni zaproponowali mi mieszkanie i pracę, co dla chłopaka takiego jak ja, który w życiu na oczy złotówki nie widział, to już było coś. Postanowiłem iść do Tczewa, ale gdy skończyła się moja służba i wyszedłem przez bramkę poza teren wojskowy, moim oczom ukazała się Wielka Trójka: Sobolewski, Wroński i Jezierski.
– To co, Andrzej? Wsiadaj, jedziemy.
– Gdzie?
– Do Łodzi, przyjedziesz do domu.
– Ale ja już mam wszystko załatwione, podpisałem…
– Nic nie podpisałeś, wsiadaj!
I wsadzili mnie na siłę do Łodzi.
Rozpoczął pan swoją karierę w Widzewie już w 1971 roku. Widzew, choć istniał już ponad 60 lat, to dopiero zaczynał wtedy myśleć na poważnie o zaistnieniu na futbolowej mapie Polski. Wiemy, jaki Widzew pan zostawił – z mistrzostwem, europejskimi pucharami. Jaki Widzew pan zastał?
Widzew dopiero raczkował, rok przede mną przyszli Sobolewski z Jezierskim i Wrońskim. „Jezier” to był mądry facet, „Sobol” to samo. Do pomocy mieli Wrońskiego i właściwie ta trójka rozpętała całą burzę. W tamtych czasach naszym głównym atutem było to, że wszyscy ci chłopcy, jak Kostrzewiński, Chodakowski czy Haren – oni nie łapali się w ŁKS-ie, ale jednak jakieś krótkie epizody w tej lidze mieli, już byli zaawansowani. Jezierski na tych osobowościach postanowił zbudować zespół, który będzie szedł w górę. Mnie ściągnął po pierwszej rundzie, byliśmy gdzieś w okolicach piątego, może siódmego miejsca. Ale pierwszy mecz grałem jeszcze jesienią, w Warszawie w meczu z Ursusem. Przegrywaliśmy 0:1, Jezierski mnie wpuścił. Z trybun się rozległo, że wbiega nieuprawniony zawodnik i mieli rację. Grałem „na lewo”, na nieswojej karcie, ale to był już ostatni mecz rundy jesiennej. Jakoś się upiekło.
Jeśli chodzi o kwestie organizacyjną… Nasza drewniana trybuna była przecudowna, na każdym treningu zasiadało na niej mnóstwo kibiców, z którymi można było porozmawiać czy się pośmiać. Ci ludzie mieli ciągły dostęp do treningów, żyli tym wszystkim. Owce w roli kosiarek były, ale byliśmy i my, którzy kwadrans przed treningiem wycinaliśmy chwasty z murawy. Opieka nad boiskiem nie była wtedy fachowa, ale trzeba było sobie jakoś radzić różnymi sposobami. Zresztą, kluczowe treningi odbywały się w Parku 3 Maja. Katorżnicze, wykańczające treningi. Zawsze mówiliśmy, ze kto wytrzyma tę intensywność i ten wysiłek, ten idzie dalej. Wielu nie wytrzymało.
Pan wytrzymał, bo z dawnych treningów i talentu pozostała panu szybkość i zadziorność. Resztę natomiast uczył pana Leszek Jezierski podczas indywidualnych zajęć. Jak te treningi dokładnie wyglądały?
„Jezier” jako dobry trener, psycholog, nawet lekarz – można mu przypisać naprawdę wiele właściwości – popatrzył na mnie i postanowił ze mną popracować indywidualnie. Wszystkiego mnie uczył: dobrego uderzenia, przyjęcia, prowadzenia piłki. W ten sposób męczył się ze mną przez całą zimę, jakieś trzy-cztery miesiące. Po tych treningach przestawił Janusza Harena do pomocy, a mnie dał na lewą obronę. Chociaż nie miałem lewej nogi! Prawą jeszcze jakoś operowałem, ale lewą… Musiałem po treningach zostawać i do znudzenia kazał prowadzić piłkę lewą nogą, rozpędzać się z nią przy nodze, na koniec dośrodkowywać. Widocznie coś we mnie widział. Doceniał moją motorykę, bo zawsze się śmiał, że „zanim się przewrócę to już stoję”. Chyba nie mógł żałować swojego wyboru, bo szło nam doskonale w tej rundzie wiosennej. Decydujący mecz mieliśmy na Lubliniance, coś na zasadzie: oni albo my. Wygraliśmy 2:0. Po mojej stronie grał Janusz Kubicki, ale trener nam powiedział przed meczem: „wy na bokach obrony róbcie grę, stwarzajcie przewagę, bo napastnicy już są pilnowani”. Biegałem więc jak głupi od pola karnego do pola karnego i robiłem przewagę. Wtedy to była nowość, w dzisiejszym futbolu to już normalne.
Zespół nadal opierał się na zawodnikach odrzuconych z ŁKS-u, ale rywalizacja była olbrzymia. Podobnie jak przesiew zawodników, bo trochę piłkarzy się przez ten Widzew przewinęło. Jezierski najpierw wyrzucił tych bardziej rozrywkowych, jak bracia Benkesowie. Zbyszek Benkes grał w ataku, talent miał nieprawdopodobny. Na obozie twierdziłem, że to najlepszy piłkarz w Polsce. Zasługiwał na kadrę i pewnie by w niej grał. Jednak co z tego, skoro po powrocie do Łodzi wpadał w swoje studenckie rejony na Nowotki i już było po Zbyszku…
Nie obawiał się pan, że jedną z ofiar tego przesiewu i konkurencji będzie Andrzej Możejko?
Oczywiście, że się obawiałem, bo na moją pozycję też sprowadzali nowych ludzi, w dodatku typowo lewonożnych. Trochę to przeżywałem. Myślałem, co się stanie, gdy lewą obronę zajmie ktoś, kto lewą nogą operuje odkąd nauczył się chodzić. Ale jakoś przetrwałem, wyrobiłem sobie pozycję w drużynie i mogłem o wielkiej piłce marzyć dalej. Podobnie, jak przetrwały inne odrzuty z ŁKS-u. Ciągle będę podkreślał, że to właśnie dzięki tym niedocenianym w obecnych czasach, przeambitnym piłkarzom dzisiaj pan ze mną rozmawia. Wszyscy mówią: Boniek, Smolarek i tak dalej, ale jak dla mnie Wielki Widzew jest właśnie ich zasługą: Kostrzewińskiego, Chodakowskiego, Gapińskiego, Harena i innych.
To oni tworzyli trzon drużyny, ale zanim nastąpił sukces w postaci pucharów czy mistrzostwa, do tego trzonu musiano dokooptować innych zawodników. Jak przebiegał ten proces?
Umiejętne dołożenie kolejnych elementów układanki było kluczem do sukcesu Wielkiego Widzewa. Do ludzi, których nie chciano w ŁKS-ie, a którzy chcieli udowodnić, że jednak coś potrafią, trzeba było dołożyć… innych niechcianych. Mirek Tłokiński, Zito Rozborski, Zbyszek Boniek – oni wszyscy mieli problemy z graniem, ale i tak wprowadzanie nowych twarzy do drużyny było stopniowe. Ten trzon, o którym mówiliśmy, musiał zostać nienaruszony.
Jak przebiegała ta aklimatyzacja w coraz to wyższych ligach? Przejść w takim tempie z trzeciej ligi do mistrzostwa i meczów w Turynie czy Manchesterze… Powiedzieć, że to był szok, to nie powiedzieć nic.
Dokładnie, na każdy kolejny etap potrzebowaliśmy trochę czasu. Nawet jak awansowaliśmy z trzeciej ligi do drugiej, to już można było odczuć, że to nie jest to samo. Później wejście do pierwszej ligi, a tam na dzień dobry zlała nas Pogoń. Załatwiliśmy sobie, żeby ten mecz był rozgrywany na al. Unii. Przyszło wielu kibiców, a oni ograli nas dwa do zera. Przełomem było chyba to słynne derbowe spotkanie, w drugiej czy trzeciej kolejce. Tam też pierwsi straciliśmy bramkę, ale jakoś wyszliśmy na 2:1 i już ta pierwsza liga nie była taka straszna. O pucharach nawet nie mówię, niejednokrotnie myślałem, że nie dam rady. Ale potrzebne były dwa-trzy mecze, żeby poczuć klimat i robić swoje.
Najważniejsza w tym wszystkim była głowa. Jezierski zawsze nam wpajał, że podstawą do gry w piłkę jest myślenie. Musisz wiedzieć, jak przyjąć, jak się ustawić, gdzie biec, a także komu, kiedy i gdzie podać piłkę. Głowa była najważniejsza. I to wcale nie chodziło o mądrość codzienną, przykład: Włodek Smolarek. Nobla z fizyki by nie dostał, ale inteligencja piłkarska… Taka jak powinna być, na najwyższym poziomie. Inteligencja inna, ta boiskowa. To doprowadziło do tego, że był idolem, grał z powodzeniem w reprezentacji. Jeżeli ktoś ma talent i predyspozycje do gry, to gdy rozumowo przejdzie pewien pułap – musi osiągnąć sukces.
Szatnia Wielkiego Widzewa – to jest coś, za czym po zakończeniu kariery tęskni pan najbardziej?
Za samą szatnią nie tęsknię, bo warunki nie były komfortowe – był problem z karaluchami, trzeba było po treningu przeszukiwać torby, czy się przypadkiem jakiś nie zaplątał. Domyślam się jednak, że chodzi o atmosferę. Ta była cudowna. Choć zdarzały się jakieś scysje czy bójki, do których dochodziło najczęściej po tych słynnych środowych gierkach, to jednak atmosfera była naprawdę fajna. Jak tak sobie przypominam tę szatnię… Przede wszystkim – wielki dym, cała była zakopcona. Tym, którym to przeszkadzało, mówiliśmy: „zawsze możesz wyjść do tej drugiej”. Sam nawet w przerwie musiałem wskoczyć do kibla i zapalić, bo w przeciwnym razie zatykałoby mnie na boisku. Swoją drogą, jak zacząłem palić w wieku siedmiu lat, tak palę do tej pory. Wracając do tej atmosfery – trochę ją chcieli zakłócić piłkarze, którzy przychodzili do Widzewa. Burzyńskiego, Tłokińskiego, Rozborskiego i innych nazwałem nawet „stowarzyszeniem głupich”, bo chcieli zawładnąć szatnią, chcieli, by ich głos był najważniejszy.
Wszystko sobie oczywiście wyjaśniliśmy, ale były momenty krytyczne. Jak wtedy, gdy pod prysznicem miałem spięcie ze Stasiem Burzyńskim. Musiałem rozbić butelkę, przystawić mu szyjkę do gardła i powiedzieć: „jeszcze słowo, a cię nie ma…”.
Ale wszystkie niesnaski kończyły się z chwilą, kiedy wychodziliśmy na boisko. Nie było takiej opcji, żebyśmy odnieśli jakikolwiek sukces nie będąc jednością. To musiał być kolektyw.
Bywało ostro. W przerwie jednego z meczów Krzysztof Surlit złapał Bońka, przycisnął do ściany…
…i chciał mu lutnąć. Ale to nie tylko Surlit chciał mu lutnąć, nie tylko Tłokiński chciał mu dać, za przeproszeniem, w gębę. Było trochę tych momentów, w których dochodziło do spięć, ale to nieuniknione przy drużynie zbudowanej na chłopakach z mocnym charakterem. Wiadomo, jak przychodził „Rudy”, to musiał być menda. Przychodził Młynarczyk – to samo. Jeśli chcieli wpasować się w drużynę łobuzów, to musieli mieć ten łobuzerski pierwiastek. Fajnie to sobie wymyślił Sobolewski, budując tę drużynę. Chociaż nie brakowało spięć, to jednak tak jak mówię: wszystko kończyło się wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego.
Stawanie na piłce – to chyba pana największa cecha charakterystyczna, która pada niemal natychmiast, jak słyszymy nazwisko „Możejko”. Raz dostał pan za to żółtą kartkę, ale to nie wszystko. Kibice, którzy pana uwielbiali, zaczęli skandować wulgarne hasła w kierunku arbitra, a pan… zaczął udawać dyrygenta.
Pamiętam, że to był mój ostatni mecz w Widzewie. Miałem 32 lata, a tak naprawdę dla kierownictwa już zawodnik trzydziestoletni powinien kończyć karierę. Wielu chłopakom z tego powodu podziękowano – to były drastyczne momenty, leciały łzy. Zaciskałem zęby i jakoś przetrwałem w barwach Widzewa do 32 roku życia, ale mecz z Szombierkami Bytom był moim pożegnalnym. Przed spotkaniem podszedł do mnie Zbyszek Boniek: „Dawaj Johnuś, to twój ostatni mecz, powygłupiamy się trochę?”. Nie trzeba było mnie długo namawiać.
Stawałem na piłce, wołałem Romana Ogazę, ale ten tylko rzucił: „Johnny, spierdalaj…”, odwrócił się plecami i odszedł. Sędzia dał mi żółtą kartkę, a to rozwścieczyło kibiców. Swoją drogą, po tym rzucie wolnym padła bramka. Dobrze, że przy bezpiecznym wyniku – prowadziliśmy 2:0, cały mecz pod kontrolą, trwała zabawa.
Sprawianie frajdy kibicom to cel, który oprócz samej gry w piłkę starał się pan realizować wychodząc na boisko? Raz futbolówka uderzyła pana w najbardziej czułe miejsce mężczyzny, po czym – jak gdyby nigdy nic – włożył pan rękę w spodenki i zaczął bolące miejsce masować. Stadion pękał ze śmiechu.
Faktycznie, raz dostałem tak potężnie, że aż poleciała krew. Wtedy piłki też były trochę nieprofesjonalne, jeszcze jak nasiąknęły wodą, to stawały się ciężkie. Natomiast sprawianie frajdy kibicom to być może pozostałości z tych marzeń o aktorstwie? Nie wiem, zawsze miałem dobry kontakt z trybunami. „Johnuś, choć pogadamy”, słyszałem z trybun. „Nie widzisz, że gram? Jak skończę, to przyjdę”, odpowiadałem. Wiele razy spotykałem się z sytuacjami, w których ktoś mówił, że ze mną pił. Ja zdziwiony, bo przecież od sześciu czy siedmiu lat nie tykam alkoholu, a tu ktoś mi coś takiego wmawia. Pewnie przez to, że spędzałem trochę czasu w knajpach. Moje problemy osobiste sprawiły, że zawsze byłem indywidualistą, zawsze byłem sam. Chodziłem więc to tu, to tam. Bez alkoholu, ale to włóczenie się po knajpach miało jakieś późniejsze przełożenie na kontakt z kibicami. Jak prezes Sobolewski słyszał salwy śmiechu po drugiej stronie stadionu, to wytężał wzrok i po chwili z ulgą stwierdzał: „No tak, tam jest Johnny, już wiadomo dlaczego tam jest tak wesoło”.
Kibice bardziej utożsamiali się z wami, bo byliście bardziej swoi, naturalni?
O czym my mówimy, jeśli kibice śpiewają w tych czasach „Widzew to my”? O czym to świadczy? Wiadomo było, ze na tym włóczeniu się po całej Łodzi zyskałem pełno przyjaciół. To wszystko było na zasadzie koleżeńskości. Nie odpychało się kogoś, nie udawało się wielkiego, nie mówiło „sorry, nie mam teraz czasu”. Starało się szukać kontaktu, ale ludzie w tamtych czasach też byli inni.
Dlaczego Jezierski, przez wielu uważany za ojca Wielkiego Widzewa, odszedł nie zaznając z nim największych sukcesów? 5. miejsce w debiutanckim sezonie w 1. Lidze nie mogło być powodem zmiany na ławce trenerskiej…
Myślę, że przede wszystkim o jego odejściu zaważył sentyment do ŁKS-u. Z drugiej strony znaliśmy się jak łyse konie, a wiadomo, że po pewnym czasie coś się wypala. Takie zmęczenie materiału było u nas widoczne. Być może Jezierski uznał, że nasze możliwości się wyczerpały? ŁKS miał w swoim składzie takich piłkarzy, jak Miłoszewicz, Terlecki czy Dziuba – wielu dobrych chłopaków, ocierających się o kadrę. Może myślał, że tam jest większy potencjał? W ogóle jak tam poszedł, to był taki moment, w którzy tłukli wszystkich. Byli na pierwszym miejscu, dobrze się to zapowiadało, ale wtedy do głosu doszliśmy my.
W książce Marka Wawrzynowskiego „Wielki Widzew” jest taka historia, jakoby Jezierski zrezygnował podczas obozu w Portugalii, na którym słyszał przez uchylone okno to, o czym mówią zawodnicy. Podobno trochę się z niego naśmiewali, nazywali „Karaluchem”, którego to przezwiska nie znosił.
Faktycznie chodziły takie plotki, ale nie wiem, czy to prawda. W każdym razie sam w tej dyskusji nie uczestniczyłem, nic takiego nie powiedziałem. Możliwe, że usłyszał to z ust Bońka czy kogoś innego, ale myślę, że nie miało to wielkiego wpływu na jego decyzję o odejściu.
„Miałem trzech trenerów: Jezierski, Kowalski, Machciński”. Który był najlepszy?
Oni wszyscy byli najlepsi. „Machcina” nam dał pełen luz, tym samym wydobywając z nas wszystko to, co najlepsze. Uważał, że odwdzięczymy mu się za ten styl trenowania i sposób, w jaki nas traktował. Miał rację. W ogóle każdy z tej trójki miał swój sposób na to, jak do nas podejść. Czy nas wkurzyć, opieprzyć, a może wspólnie się pośmiać. Paweł Kowalski był za krótko. Nie wiem, dlaczego tak szybko go zwolnili. Trudno mi to zrozumieć. W każdym razie każdy z nich był dla mnie numerem jeden. Traktowali nas jak dzieci, ale nie w sensie ograniczania wolności nieodpowiedzialnym ludziom. To było coś w rodzaju budowania atmosfery, która przypominała relacje ojciec – syn.
W gronie tych, którzy zasłużyli na miano trenera, nie ma Janusza Pekowskiego. Pod względem wieku przypominał Marcina Płuskę, ale potraktowaliście go zupełnie inaczej.
Pekowski i Kociołek to byli młodzi trenerzy, chcieli nam narzucić swój tok myślenia. Tyle tylko, że nie byliśmy dziećmi, a bandą inteligentnych chłopów. Nie wiem, jak oni sobie wyobrażali, że dostosujemy się pod ich dyktando. Dla przykładu: rozgrzewka przed śniadaniem, jakaś forma biegania… Komu się chciało biegać o tej porze? „Sam sobie biegaj”, pomyśleliśmy. Jeden i drugi wyszedł w klapkach, trzeci na boso, wszyscy zaspani. A oni od razu zrobili aferę. „Janusz, pakujemy się i jedziemy stąd”, powiedział Kociołek. Ogólnie każdy zawodnik inaczej podchodzi do danego trenera, ale jeśli ogół stwierdza, że ktoś nie pasuje do naszej grupy – to już jest jego wina.
Zabrakło też miejsca dla Bronisława Waligóry. Myśliński mówił, że dla takich ludzi nie powinno być miejsca w polskiej piłce. Z panem też mu było nie po drodze. Gdy przed meczem wyczytywał kartkę ze składem, zwracał się do pana per pan Możejko. O co poszło?
Zaczęło się od tego, że dostałem zakażenia i na nodze wyskoczyły mi czyraki. Po paru minutach na treningu z tej gorączki nie widziałem już na oczy, więc trochę leserowałem. Któregoś razu podszedł do mnie trener Waligóra.
– Co jest? – zapytał.
– Trenerze, czyraki mnie wykańczają. Nie mogę ich wyleczyć, mam gorączkę, prawie nie widzę na oczy…
– To spierdalaj z treningu.
– Jakie spierdalaj? Ja tu byłem pierwszy, ja tu zostanę.
Usiadłem na piłce i zostałem. Po tej scysji zagrałem jeszcze w derbach z ŁKS-em, przegraliśmy 1:2. Jedna bramka wpadła niby przeze mnie, ale tak naprawdę przez idiotyczne założenia trenera. Miałem kryć indywidualnie Staśka Terleckiego. No więc stoję z tym Terleckim gdzieś przy naszym polu karnym. Nagle z mojej strony wychodzi facet praktycznie sam na sam z bramkarzem, więc doskoczyłem do niego. Ten jednak, na moje nieszczęście, wycofał do Terleckiego, który asystował przy bramce Drozdowskiego albo Sobóla, już nie pamiętam. W każdym razie straciliśmy bramkę, a winą za jej utratę Waligóra obarczył oczywiście mnie. Cztery dni później na rewanż z Manchesterem City już nie wyszedłem, uciekł mi także pierwszy mecz z PSV Eindhoven. Wracając do tej sytuacji, w której usiadłem na piłce… Powiedziałem wtedy Waligórze, że dla niego jestem „pan Możejko”. Jak był zmuszony mnie wstawić – możliwe, że Sobolewski z Wrońskim powiedzieli mu, że ja mam grać i koniec – to wziął mnie na górę w tym pawilonie i posadził na oknie.
– Przypierdolić ci?
– No dawaj!
– Będziesz grał?
– Trenerze, ja zawsze chce grać.
Poszliśmy do szatni i zaczął ogłaszać skład. „Na bramce Burzyński, w obronie ten i ten, a na lewej obronie… pan Możejko”. Ja wstałem i mówię z przesadną kurtuazją: „dziękuję, panie trenerze”. Tak dotrwaliśmy do końca rundy. Całe szczęście, że po zimie go wyrzucili, bo naprawdę byłem zdecydowany odejść. Wtedy pojawiły się ambicje reprezentacyjne…
Wywołał pan temat reprezentacji. Miał pan pojechać na mundial w Argentynie, Gmoch zadecydował inaczej. To największe rozczarowanie w pańskiej karierze?
Chyba dla każdego młodego chłopaka kadra Polski jest największym marzeniem. Tyle tylko, że u mnie nie wszystko potoczyło się tak, jak trzeba. Dla przykładu: w pierwszym roku grania w drugiej lidze podszedł do mnie trener Jezierski i powiedział, że na mecz ze Śląskiem przyjedzie Andrzej Strejlau, wtedy trener reprezentacji do lat 21. Ja w drugiej lidze, niedawno Jezierski uczył mnie, jak podawać i prowadzić piłkę, a teraz miałem być obserwowany pod kątem gry w kadrze U-21? To byłoby zbyt piękne, więc przed meczem złapałem kontuzję. W ogóle miałem problemy z kontuzjami: a to ścięgno, kolano, łękotka… We wszystkich przypadkach chcieli mnie operować, ale wtedy medycyna była na takim poziomie, że gdyby pokroili mnie raz, potem drugi, to miałbym po karierze. Zawsze mówiłem przekornie, że nie chcę operacji. Zaciskałem zęby, nawet jeśli po piętnastu minutach nie mogłem wytrzymać na achillesy. Po dwóch tygodniach jednak zwykle wszystko mi przechodziło, co oznacza, że zwykle było to zapalenie, a nie jakieś naderwanie czy coś w tym stylu. Wracając do tego meczu ze Śląskiem – do czwartku nie trenowałem, a prawą nogę miałem taką, jak trzy lewe. Przeżywałem mocno tę kadrę, ale nic przecież nie mogłem zrobić. Na czwartkowym treningu trener kazał mi potruchtać. I owszem, pobiegałem, ale tylko po prostej linii. Przed meczem dali mi dwa zastrzyki, owinęli nogę. Wychodzę na mecz, a tam… Tragedia. Przegraliśmy 0:3, Jasiu Sybis obiegał mnie, jak dziecko. „Błagam, niech mnie pan zdejmie, bo nie mogę ani kopnąć, ani zrobić zwrotu, ani do boku – nic!” – prosiłem w przerwie trenera Jezierskiego. Na drugą połowę więc nie wyszedłem, Strejlau wyjechał z niczym. Przepraszam: razem z nim odjechały moje pierwsze marzenia o reprezentacji.
Marzenia o pierwszej reprezentacji odjechały natomiast razem z Jackiem Gmochem.
Prasa się rozpisywała, że Możejko to najlepszy lewy obrońca, pewniak do wyjazdu na mistrzostwa w Argentynie. Gmoch robił nam na Śląsku dwudniowe zgrupowania, jeździło nas pięciu czy sześciu z Widzewa. Na ostatnie zgrupowanie przed mundialem zostałem ja, Boniek i chyba Młynarczyk. W wewnętrznych gierkach czy sparingach grałem w pierwszym składzie, więc byłem przekonany, że moje marzenie się spełni. Czułem się naprawdę mocny wtedy, myślałem sobie: „takiego zawodnika jeszcze żeście nie widzieli”. To był mój szczyt formy, wiedziałem że w kadrze zaprezentuję swoje apogeum umiejętności. W meczach ligowych bawiłem się z rywalami, schodziłem z boiska często nawet niespocony. Po ostatnim gwizdku czułem, że mógłbym zagrać jeszcze kilka takich spotkań. W niedzielę skończyło się to ostatnie zgrupowanie, pożegnaliśmy się z Deynami, Szymanowskimi, Latą i innymi. Trzy dni później, w środę, Gmoch ogłaszał skład. Wziął młodych, mnie zostawił. Trochę się załamałem. Z Gmochem prysły moje marzenia o kadrze, bo wiedziałem już, że nawet zdobywając mistrzostwa Polski, nie wezmą 30-latka do kadry. W ogóle uważam, że Gmoch to nie jest trener, tylko – za przeproszeniem – dupek.
Mówił pan, że w meczu ze Śląskiem, na który przyjechał obserwować pana Andrzej Strejlau, Sybis ogrywał pana jak dziecko. Nie zawsze miał tak łatwo. Raz za uderzenie pana dostał nie tylko czerwoną kartkę, ale i pół roku zawieszenia.
Z Jasiem Sybisem miałem mały epizod, chociaż zostaliśmy kolegami. Staliśmy na środku boiska, ja go pilnowałem. Leciała w naszym kierunku krosowa piłka, więc obaj natychmiast się obróciliśmy. Do piłki podbiegłem jednak na spokojnie, bo chwilę wcześniej uderzyłem go łokciem w żołądek. Dobiegam więc spokojnie do linii bocznej, odwracam się, a tam zaciśnięta pięść Sybisa ląduje mi na twarzy. Nie wiedziałem nawet, że za mną biegnie. Co tam się działo na trybunach we Wrocławiu… Ludzie mnie chcieli rozszarpać, bo wszyscy – za wyjątkiem sędziego – widzieli, że go tym łokciem szturchnąłem. W o1góle miałem z nim kilka fajnych momentów. Jak miałem z nim grać, to mówiłem do niego: „Jasiu, jak chcesz dzisiaj pograć, to idź gdzieś tam sobie na drugą stronę boiska”. I on gdzieś tam sobie szedł.
Obozy przygotowawcze w tamtych czasach – bez komputerów, smartfonów, internetu czy Playstation – musiały być kopalnią żartów i anegdot. W jednym z wywiadów opowiadał pan o turnieju w Kopenhadze i integracji przed meczem z Borussią Moenchengladbach w Christianii. Zdarzały się podobne odloty?
Były odloty, były… Sytuacja, o której pan mówi, miała miejsce po meczu półfinałowym z Leeds United. Meczu zakończonym kwadrans przed czasem z powodu bójki. Do tego momentu prowadziliśmy 1:0, więc to my zakwalifikowaliśmy się do finału. W przeddzień meczu wyszliśmy na miasto. Trafiliśmy do Christianii, czyli istniejącej do dziś dzielnicy o dość luźnym podejściu kulturowym. Załapało się z nami trzech zawodników z Borussii. Wtedy pierwszy raz usłyszałem o czymś takim, jak narkotyki – sprzedawali je przed wejściem na teren miasteczka. Na jednym z koncertów, które się tam odbywały, krążył papieros. To znaczy myślałem, że to był papieros – okazało się, że to była marihuana. Pobawiliśmy się tam do rana, kiedy to wyjechaliśmy na stadion, a na stadionie – ta sama trójka z Moenchengladbach, która bawiła się z nami, teraz stała za barierką.
– Co jest? – pytamy.
– Zawiesili nas… A wy?
– Nas nie.
To, że nas nie zawiesili, to jeszcze nic. My zagraliśmy wtedy chyba najlepszy mecz w historii! Ograliśmy ich 3:0, wychodziło nam wszystko. Ci, co stali za barierkach, mówili: „Przecież to niemożliwe! Trzy czwarte z was wczoraj ledwo stało na nogach”. Pomyśleli sobie, że przyszli jacyś ludzie z demoludów (potoczne określenie krajów byłego bloku socjalistycznego – przyp. red.), ubrani jakby wyszli z cyrku i walnęli nas trzy do zera, chociaż sami byli trochę „walnięci”. Faktycznie, wyglądaliśmy, jakbyśmy wyszli z cyrku – jeden na czerwono, drugi na niebiesko, trzeci na fioletowo. Spory kontrast do drużyn, które w komplecie przyjeżdżały na ten turniej w nowiutkich dresach czy nawet garniturach.
Najlepszy żart, jaki wykręcił pan koledze z drużyny?
Trudno powiedzieć, bo żarty były na porządku dziennym. Praktycznie non stop coś się działo. Nawet jak mieliśmy bardzo ciężkie przygotowania w Spale – która swoją drogą właśnie nam zawdzięcza swoją popularność, bo innych drużyn tam za naszych czasów nie widziałem – to ciągle przewijały się jakieś śmieszne momenty. Na przykład: idziemy sobie coś zjeść po treningu, a tam pod stołówką stado dzików. Nie żartuję! Ktoś musiał to stado odganiać. Fajnie było. Najlepszy żart? Nie pamiętam, bo było ich po prostu za dużo. Trzeba byłoby sobie na bieżąco zapisywać, powstałby z tych notatek niezły bestseller.
Przypominam sobie taką sytuację, jak przed sezonem trener wchodził na odprawę.
– Panowie, nowa runda, nowe rozdanie. Każdy ma równe szanse – mówił.
– Co pan będzie pieprzył, trenerze, przecież wiadomo kto gra, skład jest ustalony. Pan sobie ewentualnie jednego wybierze – odpowiadałem.
– Idź, Johnny, bo jak cię zaraz pierdolnę…
„Boże, to był humor i rozrywka” – tak w jednym zdaniu opowiedział pan o pobycie w Finlandii.
Faktycznie, tak było… Poszedłem do zespołu beniaminka. Po treningu jednak, zamiast wrócić do domu, szedłem do takiej kapeli z Polski, która tam wówczas występowała. Nie wchodząc w szczegóły: rozpasane życie. Noc w noc impreza, aż zostałem wyrzucony za „niesportowy tryb życia”. Po odejściu z Kokkoli przerzucili mnie do trzeciej ligi fińskiej, do Pallo-Iirot z Raumy. Tam w ciągu dwóch lat zaliczyłem dwa awanse i wylądowaliśmy w pierwszej lidze. Kierownictwo bardzo chciało mnie zatrzymać. Jak wychodziłem z treningu i przychodziłem do domu, to wykąpany nawet nie zdążyłem usiąść, a już był klakson pod domem.
– Ansi, Ansi. Come on!
– Co jest? Gdzie jedziemy?
Ja, jako niepijący, oni mocno rozgrywkowi, ale jakoś się dogadaliśmy.
Pan niepijący, ale wyrzucili pana za niesportowy tryb życia. Trochę dziwne.
Wyrzucili, bo prawie żadnej nocy nie spędzałem u siebie. Życie tam było mocno rozpasane, sprawy damsko-męskie… Zresztą, co ja będę panu tłumaczył (śmiech). W Raumie natomiast miałem wszystko to, co chciałem, ale szło to w parze z sukcesami sportowymi. Do czasu, aż zaczęły mi wysiadać nogi. Miałem 35 lat, do tego doszły nieprzespane noce – kierownictwo nie dawało mi ani chwili odpoczynku, wszystko kończyło się dopiero rano. Zerwałem „dwójkę”, „czwórkę” i było po sprawie. Wróciłem jeszcze do Polski, do Startu, ale to już nie było to samo.
Grał pan w Wielkim Widzewie, ocierał się o wielką reprezentację. Te dwie drużyny łączy osoba Zbigniewa Bońka. To właśnie „Murzyn”, jak nazwał wychowanka Zawiszy Bydgoszcz Wiesław Chodakowski, był najlepszym piłkarzem, z jakim miał pan przyjemność grać?
Wiadomo, jakie Boniek miał zadanie na boisku. My też mieliśmy wyczekać, wyczekać, aż w końcu dać Bońkowi i on coś z tego zrobi. Taka przynajmniej, moim zdaniem, była metoda grania. Dostawał votum zaufania od każdego trenera. Czy był najlepszy? W kadrze mi się bardzo podobał, ale gdy grał z nami, to przez 60-70 minut był pierwszym zawodnikiem do zmiany. Mało się angażował, bo miał za zadanie czekać, czekać, aż w końcu zrobić tą różnicę i strzelić. Ktoś musiał za niego pracować, jak w pomocy Surlit, Tłokiński czy Rozborski, a on miał swoją specyficzną rolę i na tym Widzew bazował.
Często widzimy pana na obiekcie Szkoły Mistrzostwa Sportowego przy ul. Milionowej. Pomimo gry w czwartej lidze nie przestał pan chodzić na mecze. Jak pan ocenia ten projekt? Przypomina panu w jakiejś części obecna sytuacja tą, w której rodził się pana Widzew?
Najważniejsze w tym momencie jest regularne zdobywanie trzech punktów i awans do trzeciej ligi. Co będzie dalej? Nie jestem optymistą, bo wiem, że nie jest łatwo wrócić na szczyt. Szczególnie tutaj, w Łodzi. Natomiast osób, które zarządzają tym klubem, zwyczajnie nie znam. Nie potrafię więc ocenić, czy one się znają na piłce czy nie. Przede wszystkim muszą się oprzeć na dobrym materiale i dokonać mądrych zakupów. Na ten moment będzie ciężko przeskoczyć Paradyż, jeśli zdecyduje się on awansować. Chociaż obecny zespół Widzewa prezentuje się dużo lepiej od tego, który oglądaliśmy jesienią. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy. Trzymam kciuki, byśmy w następnym sezonie rozmawiali już w trzeciej lidze i na nowym stadionie.
Very interesting topic, regards for posting.Blog monetyze