GłównaNewsy"Franz", rozdział 8. (fragmenty)

Opublikowano:

„Franz”, rozdział 8. (fragmenty)

18 sierpnia 2024 roku zmarł legendarny trener, Franciszek Smuda. Fragment książki „Widzew. Reaktywacja” przybliża to, jak wyglądało piątą, ostatnią współpracę „Franza” z RTS.

Widzew. Reaktywacja” – rozdział 8. „Franz” – fragmenty

„(…)

Franciszek Smuda był nazwiskiem nie tylko głośnym, z unikalnym na tym poziomie rozgrywkowym doświadczeniem, ale przede wszystkim doskonale w Łodzi kojarzonym. Gdzie indziej można by kręcić nosem, wspominając choćby nieudane dla prowadzonej przez tego trenera reprezentacji Polski EURO 2012, ale nie przy alei Piłsudskiego. Kibice Widzewa wciąż pamiętali, że zawdzięczali Smudzie okazję oglądania swej drużyny w Lidze Mistrzów i świętowali dzięki niemu dwa mistrzostwa.

„Miałem mieszane uczucia ze względu na Przemka Cecherza, ale moje veto niczego by nie zmieniło. Choć nie była to decyzja przepchnięta siłą. Przedstawiono logiczne argumenty” – tłumaczy Klementowski. Dla kibica, którym ówczesny prezes Widzewa nigdy nie przestał być, samo spotkanie z bohaterem lat młodości było wielkim przeżyciem. Oglądał przecież RTS Smudy z trybun stadionu Borussii Dortmund, a teraz miał być przełożonym „Franza”. Nawet nie zakładał, że taki trener będzie chciał przyjść do trzeciej ligi.

Ze Smudą i Zdzisławem Kapką włodarze Widzewa spotkali się w krakowskim Novotelu. Nie negocjowali długo. „Murapol dawał dwa miliony na rok, a trener rocznie zarabiał 240 tysięcy. Nie miał też, jak pisano w gazetach, bardzo drogiego sztabu. Dla mnie był jak bohater narodowy. Okazał się normalnym facetem, który lubi pożartować i ma zasady” – ocenia Klementowski.

*

Wreszcie go ujrzeli. W skupieniu, które spotęgowało poczucie winy po przegranej inauguracji z Victorią Sulejówek. Większość znała go tylko z telewizji. Nie mogli się doczekać, by sprawdzić na własnej skórze, czy krążące o nim legendy są prawdziwe. Nikt się nie odzywał, włącznie z wchodzącym właśnie do szatni Franciszkiem Smudą.

Szkoleniowiec rozejrzał się po pomieszczeniu. Na twarzach zawodników zobaczył zdenerwowanie, ale jego uwagę zwróciła przede wszystkim pusta butelka po wodzie. Podszedł do stołu, na którym stała. Zgniótł ją i wyrzucając do kosza na śmieci, przywitał się z zespołem słowami: „U mnie, kurwa, będzie porządek, a nie jakiś pierdolnik”.

Żarty się skończyły. Można powiedzieć, że piłkarze sami tego chcieli. W rozmowach z władzami niejeden z nich przyznał, że drużynie przydałby się trener z żelazną ręką. Smuda uścisnął dłoń każdemu po kolei. „O, tyś tu jest” – wypalił, rozpoznając tylko Aleksandra Kwieka. Później się zorientował, że z Wisły Kraków kojarzy jeszcze Dawida Kamińskiego. Jeśli „Kamyk” dla Cecherza był „synkiem”, to Smuda okazał się dla niego surowym wujkiem, który w dodatku za nim nie przepadał. Na którymś z pierwszych treningów szkoleniowiec skwitował nieudane dośrodkowanie piłkarza pełnymi rezygnacji słowami: „Ech, dziesięć lat temu wrzucałeś, nic z tego nie było i nic się nie zmieniło”.

W drużynie zapanowały nowe zasady, które prezes Klementowski zauważył na pierwszym treningu w Gutowie, jeszcze zanim zdążył wejść do szatni: „Zwykle z daleka było słychać muzykę puszczaną z dużego głośnika. Po wyjściu z samochodu pomyślałem, że pomyliłem godziny, bo wokół panowała cisza. Aż zadzwoniłem do kierownika, aby się upewnić, że przyjechałem o dobrej porze”.

Asystentem Smudy został Marcin Broniszewski, który był blisko objęcia posady pierwszego szkoleniowca przed Cecherzem. Obserwował z wysokości trybun mecz w Sulejówku. Smuda wybrał rozgrywany w tym czasie mecz Ekstraklasy w Niecieczy, na kameralnym obiekcie, do którego miał pewną słabość. Ufał „Bronkowi”, panowie po raz pierwszy współpracowali w Zagłębiu Lubin, jeszcze zanim „Franz” został selekcjonerem. To jemu zlecił analizę Grecji przed inauguracją polsko-ukraińskich mistrzostw Europy, którą skwitował legendarnym: „Chuja grają, opierdolimy ich”. Po przyjściu do Widzewa Smuda podkreślał, że rywale go nie interesują.

– Nic nie wiem ani o lidze, ani o drużynie – przyznał na pierwszej konferencji prasowej. Nie musiał długo czekać na odpowiedź redaktora Bogusława Kukucia, z którym później trener Widzewa stoczy niejedną słowną potyczkę.
– Czy to nie będzie problem? Trzeba nadrobić falstart, a założę się, że nie wymienisz nazw 18 drużyn, które występują w tej lidze.
– Obojętnie jaka liga, okręgowa czy klasa A, z piłkarzami szybko można znaleźć wspólny język.
– Czy ktoś będzie oglądał dzisiaj Świt, naszego najbliższego rywala? – nie dawał za wygraną Kukuć.
– Mnie interesuje Świt w sobotę o 19.10. Nigdy nie ustawiałem drużyny pod przeciwnika. Będziemy zawsze grać swoje – odparł szkoleniowiec, dodając później, że chciałby przekonać do powrotu na Piłsudskiego ludzi związanych z klubem. Wymienił Szymkowiaka czy Łapińskiego, tymczasem na wieść o zatrudnieniu Smudy z roli trenera rezerw Widzewa zrezygnował inny były piłkarz RTS, Zbigniew Wyciszkiewicz.

Telefon z gratulacjami dla Broniszewskiego wiązał się dla Zbigniewa Małkowskiego z tym, że dzięki niemu dołączył do sztabu. Smuda planował zmiany także na stanowisku kierownika drużyny. Otwarcie chciał powrotu Tadeusza Gapińskiego, ale były piłkarz i wieloletni działacz RTS się wahał. „Smuda wziął mnie na górę i powiedział, że daje mi miesiąc, bym go przekonał. Udało się, a na koniec nawet nazywał mnie wnusiem” – wspomina Pipczyński.

Na pierwszym treningu przy Piłsudskiego nie mogło zabraknąć gry kontrolnej. W stosunku do składu w meczu z Victorią w pierwszej jedenastce nastąpiła jedna zmiana: Marcin Pigiel zajął miejsce Bartłomieja Rakowskiego, który zasygnalizował lekki uraz. Ten drugi chciał się pokazać nowemu trenerowi z jak najlepszej strony, gdy będzie w pełni zdrowy, lecz zdaniem osób będących blisko zespołu zaprzepaścił w ten sposób wielką szansę znalezienia się w „drużynie Smudy”.

Doświadczony trener nie ukrywał, że w grach wewnętrznych trzyma kciuki za zawodników, którym wręczył znacznik. „Nasza!” – potrafił krzyknąć podczas sędziowania, gdy jego zdaniem piłka należała się graczom z wyjściowej jedenastki. Nie zmienił swoich przyzwyczajeń – ktoś, kto otrzymał kapok na poniedziałkowym treningu, musiał się bardzo mocno postarać, by nie wyjść w podstawowym składzie na najbliższy mecz.

Spotkanie ze Świtem okazało się dla Smudy historyczne – po raz pierwszy poprowadził zespół na tak niskim poziomie rozgrywkowym i po raz pierwszy wygrał swój premierowy mecz w Widzewie, w poprzednich czterech podejściach bowiem nie udało mu się zatriumfować na starcie. Wygraną zapewnili mu Michalski i Mąka. Trener okupił to spotkanie kontuzją – przy linii bocznej wpadli na niego walczący o piłkę Sebastian Zieleniecki i jeden z piłkarzy gości. Po meczu Smuda porównał ich do jeleni. Szkoleniowiec upadł na reklamę Murapolu, która wyznaczała pole poruszania się trenerów. Nie mógł złapać tchu. Myślał, że ma pęknięte żebra. Po meczu pierwszy wylądował na stole do masażu. Skończyło się na opuchliźnie i ściąganiu wody z kolana, a wiosną – na operacji.

*

(…)

Każdy piłkarz wiedział, czego trener od niego wymaga. Kazimierowiczowi „Franz” zapowiedział, że jeśli będzie przyjmował piłkę w miejscu, to sobie nie pogra. Odtąd pomocnik robił to zawsze kierunkowo. I grał. „Trener był szczery. Idąc na rozmowę, wiedziałeś, że powie ci prawdę” – przyznaje Falon, który bohaterem ostatniej akcji meczu stał także w spotkaniu z Pelikanem Łowicz (2:1). (…)

Po meczu piłkarze zdecydowali się podziękować fanom tylko ze środka boiska, co nie poprawiło relacji na linii kibice–drużyna. Znów show na konferencji zrobił duet Smuda–Kukuć.

– Pierwszy raz po reaktywacji Widzew nie oddał przed przerwą celnego strzału. Jak to tłumaczyć? – zapytał doświadczony dziennikarz. Smuda z wkurzoną miną słuchał pytania, do którego się nie odniósł.

– Boże… 20 lat to samo. Po 20 latach znów to samo. Proszę o pytania z prawdziwego zdarzenia.
– No, czym to tłumaczyć, że zespół nie oddał celnego strzału? Grał w czwartej lidze, w trzeciej… – nie odpuszczał redaktor.
– Nie oddał celnego strzału?
– Tak, nie oddał do przerwy celnego strzału.
– To… bardzo dobrze! – wypalił Smuda. Po konferencji sam zadał pytanie.
– Jak można przez 20 lat nie zmądrzeć? – rzucił Kukuciowi na odchodne, ale nadział się na kontrę:
– Grunt to nie być jeszcze głupszym!

*

Falon został ulubieńcem Smudy. Na czwartkowe treningi Klementowski przywoził pączki – trener nie raz i nie dwa oddawał mikremu pomocnikowi swój przydział. „Po zajęciach smakowały tak, jakbyś nigdy w życiu żadnego nie jadł. Połknięcie go zajmowało trzy sekundy i myślałeś o kolejnym, ale dla każdego był tylko jeden. Wtedy trener szedł ze swoim i mówił: »Masz, Falon, żeby w Ekstraklasie grać, to musisz przytyć«. Obiad też mi czasem dawał. Jeśli prezes był dla mnie drugim tatą, to trener okazał się trzecim dziadkiem” – przyznaje zawodnik, z którym „Franz” lubił się droczyć przy rozdawaniu znaczników.

Pewnego dnia Smuda mijał Falona kilkukrotnie. Przechodził w lewo, w prawo i zawracał. Patrzył mu w oczy i szedł dalej. Młody pomocnik się denerwował, że kilka dni później skończy na ławce rezerwowych. Została mu ostatnia szansa, bo trener rozdał już pozostałe dziewięć plastronów. Wszyscy szli do miejsca, gdzie zespół miał zacząć kolejne ćwiczenie – Falon tymczasem podążał za szkoleniowcem, zastanawiając się, o co chodzi Smudzie. W końcu szkoleniowiec się zatrzymał.

– Chcesz czy nie? – rzucił od niechcenia, wysuwając rękę ze znacznikiem.
– No jasne, trenerze!
– To masz, tylko nie graj piętkami.

„Potrafił mnie niemiłosiernie opieprzać. Po czasie zapytałem, dlaczego się tak wiecznie o wszystko czepiał. Powiedział, że wymagał ode mnie dużo, bo widział, że potrafię grać w piłkę. Powtarzał mi, że jestem na Ekstraklasę” – przyznaje Falon.

Smuda nie wszystkich zawodników zaliczał do tej kategorii, nawet jeśli w trzeciej lidze pokazywali się z niezłej strony. Pewnego dnia siedzieli w kilkuosobowym gronie przed domem Klementowskiego. Rozmowa zeszła na temat napastników. „Franz”, znany miłośnik ładu i porządku, tylko się przysłuchiwał, wbijając wzrok w kostkę na tarasie. Długo nie dawała mu spokoju. Coś ewidentnie mu w niej przeszkadzało, bo patrzył z niesmakiem. Wreszcie włączył się do dyskusji: „Prezesie, jak Miller albo Świderski zagrają w Ekstraklasie, to przyjadę i te źdźbła trawy między kostką zębami wygryzę”.

*

Smuda podkreślał, że nie analizuje rywali, ale ci coraz lepiej poznawali jego zespół. Pod koniec rundy szkoleniowcy przeciwników przyznawali w prywatnych rozmowach, że lider trzeciej ligi jest najłatwiejszą drużyną do rozpracowania. „Trener wychodził z założenia, że nie ma co straszyć zespołu przesadną analizą rywala. Najważniejsze było to, co my gramy, ale mimo to pozyskiwaliśmy informacje. Trener Smuda zawsze chciał mieć wiedzę na temat rywala, by móc coś drużynie przekazać” – przyznaje Broniszewski.

„Zazwyczaj chciał, by było »po jemu«, i tak było” – mówi z uśmiechem Kazimierowicz. Słowo „press” mogłoby aspirować do miana ulubionego zwrotu Smudy. Najmocniej przekonywali się o tym ci, którzy biegali przy linii bocznej nieopodal ławki rezerwowych. „Franz” miał jednak świadomość, że istnieje czas i na pracę, i na zabawę. Tlaga wspomina, jak trener zastrzegł, by nie trudzić się z żadnym ciastem na urodziny, zamiast tego poprosił o piwo.

Rundę jesienną sezonu 2017/18 widzewiacy zakończyli bezbramkowym remisem z Sokołem Ostróda. „Zobaczycie, że tak was przygotuję zimą, że już nie będziemy tracić punktów z żadnym Morągo, czy tym, no… Wikiliusem” – przekonywał Smuda w szatni. Przy niektórych jego przejęzyczeniach trudno było się powstrzymać. Gdy „Franz” wiedział, że się pomylił, lubił sobie popatrzeć, kto się śmieje z tych lapsusów. Humerski pomagał sobie czasem pięścią włożoną w usta, ale na jednym z treningów w Gutowie zapomniał to zrobić.

– Słyszałeś to? – zdołał tylko krótko zapytać Rodaka przez zaciśnięte zęby. Możliwe, że zareagował tak, gdy usłyszał o możliwości popełnienia „grawerowanego błędu”.
– Ty, bramkarz, zaraz się możesz śmiać, ale w domu.

„Wtedy miałem przetrącony nos po raz pierwszy, ale później nasze relacje się poprawiły. W szatni wspomnieliśmy Grześka Bartczaka, który w Zagłębiu po takiej podśmiechujce podobno miał problemy z graniem, ale trener wiedział, że nie warto oceniać piłkarza na podstawie jednego błędu” – twierdzi Humerski, który dla trenera był „Hummelem”. Raz, dla żartów, bramkarz przyszedł nawet na zajęcia ubrany w dres identycznie nazywającej się firmy.

– Dawaj Niedzielana! – wypalił Smuda, gdy zdecydował o wejściu na boisko Bartłomieja Niedzieli. Radosław Sylwestrzak otrzymał od trenera pseudonim „Scyzor”, bo jego brat Kamil grał w Koronie Kielce. Drużyna w żartach przypominała Damianowi Kostkowskiemu, jak szkoleniowiec porównał tego twardo grającego stopera do Sergio Busquetsa. W jednym z meczów „Franz” nawet wystawił obrońcę w środku pola, ale szybko wycofał się z tego pomysłu. Michalski był „Kenem”, a „Cinek” – „Przecinakiem”. Smuda złapał się za głowę, gdy Kozłowski na treningu bezpardonowo wyciął Danny’ego Sancheza, testowanego zawodnika z Peru, ale gdy wejście okazało się bez konsekwencji, pokiwał głową z uznaniem dla waleczności defensora. Poleconego przez Manuela Arboledę Latynosa, który przyleciał z lekką nadwagą, „Franz” zagaił po treningu, klepiąc się przy tym po brzuchu: „Muchos kilos, co?”.

Negocjacje, kto ma zapłacić za bilet lotniczy Peruwiańczyka, trwały dłużej niż jego testy sportowe pod okiem „Franza”. Ten nie potrzebował wiele, by ocenić przydatność piłkarza do zespołu. Gdy na trening przyjechał Dario Krišto, wystarczyło kilka podań, by trener zwrócił się w kierunku przebywającego za boiskiem Klementowskiego. Naśladując w powietrzu ruch długopisem, Smuda zasugerował, by podpisywać kontrakt z Chorwatem.

(…)

W trakcie rundy zespół opuścił Rodak, a szansę otrzymał Olczak – prawdopodobnie tylko dlatego, że zdecydował się porozmawiać z trenerem. „Możesz zostać, w sumie to nie wiem, jak gracie” – powiedział Smuda do zawodnika wystawionego na listę transferową. Pomocnik został w Łodzi, choć borykał się z kontuzją ręki. Na skutek złamania nie mógł przenosić bramki z pozostałymi piłkarzami. Pewnego razu dla żartów zaczął nimi dyrygować usztywnioną kończyną.

– Panowie, w lewo, trochę w prawo…

– Będziesz tak machał na peronie, jak cię zimą wypierdolę – rzucił wtedy Smuda.

„Potrafił gasić człowieka w sekundę” – wspomina ze śmiechem Olczak, który odszedł z Widzewa po rundzie jesiennej. Na Piłsudskiego wrócił wiosną jako gracz Polonii Warszawa, która uległa przy Piłsudskiego gospodarzom 0:2. „Smuda lubił piłkarzy, którzy mieli technikę, ale i gaz” – wyjaśnia Klementowski.

(…)

Styl gry Widzewa na początku rundy wiosennej sezonu 2018/18 nie imponował, choć wygrana 1:0 z Olimpią Zambrów była szóstym zwycięstwem RTS w siódmym wiosennym meczu. Zespoły Franciszka Smudy od lat znano jednak z tego, że musiały się rozkręcać po wymagających przygotowaniach zimą.

– Niech prezes przyjdzie dzisiaj na trening. Będą rzygać – zapowiedział w gabinecie Klementowskiemu „Franz”. Nie pomylił się. Kilku piłkarzy wylądowało w zaspach, które otaczały boisko na Łodziance. Wielu z nich przyznało, że nigdy nie doświadczyło takiego wysiłku. „Przewróciłem się na ziemię i nie mogłem wstać. Nogi jak z waty, pośladki nabite i tak leżałem zimą na murawie” – opowiada Kozłowski. Lekko nie było też na hali, gdzie królowały stacje. Minuta skakania przez kozła, przy stojącym obok Smudzie, który wrzeszczał: „Dawaj, dawaj”, została w pamięci niejednego zawodnika.

Choć treningi prowadził w znacznej mierze asystent Broniszewski, Smuda potrafił żywo reagować na to, co działo się podczas zajęć, nawet gdy był kontuzjowany. Po operacji kolana używał kul. Przydały mu się, gdy gonił Daniela Mąkę po stracie piłki w Gutowie. „Moooonkin!” – grzmiał trener na pomocnika, który wracając sprintem za akcją, nie odważył się spojrzeć za siebie.

W zespole po cichu nadawano Smudzie różne przydomki. Choćby „Ninja” albo „detektyw Monk” – bo pojawiał się znikąd i wiedział wszystko. Nawet gdy nie było na to szans. Przykładał wielką wagę do punktualności, nie tolerował spóźnień, dlatego Princewill Okachi zakończył testy, gdy przyszedł na Łodziankę pół godziny za późno, choć Nigeryjczyk po udanych treningach i sparingu miał szansę na powrót do gry w Widzewie.

Pewnego razu w Gutowie przytrafił się jednak szkoleniowcowi delikatny poślizg. Drużyna wyczekiwała tego momentu w skupieniu, a gdy spóźnienie stało się faktem, jeden z zawodników głośno gwizdnął. Kilka sekund później otworzyły się drzwi, a w nich Smuda. „Kto zagwizdał?” Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Trener powiódł wzrokiem po twarzach delikatnie spiętych zawodników. „Świder, to ty”. Trafił za pierwszym razem. Napastnik się przyznał i zaczął tłumaczyć, że to była część opowiadanej anegdoty, ale „Franz” tylko potarł ręce, jakby je czyścił. Świadkowie zdarzenia minę piłkarza opisują najczęściej słowem „nietęga”.

(…)

SKOMENTUJ:

2 KOMENTARZE

  1. Przez ostatnie dni wiele tych fraz i historii słyszałem z ust różnych wymienionych tu osób we wspomnieniach Frana. To świadczy o wielkiej rzetelność w zdobywaniu materiału do książki. Najgorsze jest to że gdybyś chciał napisać kolejną książkę o czasach wcześniejszych, najważniejsza osoba i twórca wielkiego Widzewa 2.0 już sam nie da potrzebnego materiału i to jest przykre. Wkurza mnie wyświechtany slogan o tym że doceniamy ludzi jak już ich nie ma ale ja tak właśnie mam. Nie znaczy to że Franka nie doceniałem bo doceniałem ale to ile wspomnień zawdzięczam jemu dostrzegam dopiero od Niedzieli…..

    • To prawda, sam nie przeżyłem tych czasów, a jeden z najważniejszych – o ile nie najważniejszy – świadek już się swoimi unikalnymi historiami, które nie ujrzały światła dziennego (tak jak w „Widzew. Reaktywacja”, dziękuję, że zauważyłeś) nie podzieli. Mam nadzieję, że go odpowiednio uhonorujemy, a te historie opisze szczegółowo ktoś, kto je lepiej poznał. Pozdrawiam!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj