Chociaż to był mecz przyjaźni, kibice mieli prawo oczekiwać, że ich ekstraklasowy zespół piłkarsko „zleje” drużynę środka tabeli trzeciej ligi. Tymczasem długo drżeli o wynik, a lał tylko deszcz.
Nastroje po końcowym gwizdku dalekie były od ideału, choć Widzew ostatecznie wygrał 3:1. Zamiast radości – ulga. Byliśmy blisko tego, by Puchar Polski zapisał nas w rozdziale „niespodzianki”, których ma pełno w swoim scenariuszu. Tego samego dnia trzecioligowa Sandecja wyrzuciła wicelidera Ekstraklasy z Krakowa. Lechia Gdańsk odpadła z drugoligową Pogonią Grodzisk. A w Toruniu przez ponad godzinę prowadziła Elana.
Zaskoczenie mieszało się u mnie z rozczarowaniem. I nie chodzi o wynik. Widziałem setki, jeśli nie tysiące meczów, w których faworyt traci bramkę i bije głową w mur, złożony z nisko ustawionej obrony rywali. Nie chodzi więc nawet o przebieg tego spotkania. Choć prawdą jest, że po zespole jako całości, mającym okazję zgrać się ze sobą na treningach, też spodziewałem się nieco większego zrozumienia, pewności i płynności w rozegraniu.
Zmartwiony byłem jednak przede wszystkim… pojedynkami, rozumianymi szerzej niż statystycznie. Starciami jeden na jeden. Zbyt często przegrywaliśmy je z zawodnikami, którzy grają na czwartym poziomie rozgrywkowym, a na co dzień chodzą do innej pracy.
W takim meczu powinniśmy „wypruć flaki”, głośno pukając do pierwszego składu – a więcej tego piłkarskiego głodu, zęba, iskry widziałem na otwartym treningu dzień wcześniej. Nie wiem, czy to efekt presji i odpowiedzialności za kompromitację, która z każdą minutą coraz niżej wisiała nad głowami widzewiaków, czy było zupełnie odwrotnie – i graliśmy w piłkę bez zęba, bo mecz sam miał się wygrać?
Do 30. metra od bramki Pawłowskiego wszystko wyglądało w miarę dobrze, ale im dalej w gąszcz obrońców Elany – tym gorzej. Śladowe ilości dobrych pomysłów na sforsowanie tych zasieków. Głównie złe dośrodkowania (tu balon Sypka, tam Klimek do nikogo), sporo niedokładności (nawet Łukowskiego, w prostej sytuacji podającego w aut), jakiś strzał ze stu metrów Hajriziego. No i creme de la creme, czyli Hamulicia mecz w meczu.
Said, sam meczu nie wygrasz.
Pewnie nie oglądałeś reklamy Biedronki z Błaszczykowskim, ale Polacy to hasło poznali kilkanaście lat temu. I może czasem brakuje im przebojowości, których szczytowym efektem były faule na Klimku, ale przynajmniej nie serwowali kibicom kolejnego filmu z serii Mission: Impossible. Ta akcja z obrazka poniżej – w której nasz napastnik uznał, że dobrym pomysłem będzie odwrócenie się z piłką i przedryblowanie kilku obrońców na przestrzeni kilku metrów – nadawałaby się do kolejnej części:
Sam meczu nie wygrasz, a możesz przegrać. Poniżej też Hamulić zdecydował się na indywidualne wykorzystanie otrzymanego podania. Ma Kastratiego, może odegrać i wyjść w pole karne. Ale chce zabrać się z piłką, przyjmuje niedokładnie, obrońcy sobie radzą.
14 sekund później Biegański w sytuacji sam na sam fauluje Kościeleckiego, a Elana strzela na 1:0.
Doceniam ambicję, wiarę we własne możliwości, chęć zrobienia czegoś ekstra.
Ale stężenie wdawania się w takie misje było zbyt duże. Pal licho, że frustrowało kibiców – najgorsze, że sam piłkarz też był coraz bardziej sfrustrowany. Wpadł w jakieś błędne koło, jak hazardzista chcący się odegrać za coraz większą przegraną.
I gdy przychodziło do wykorzystania sytuacji, brakowało tej odrobiny spokoju, być może utraconej właśnie w jednej z piłkarsko samobójczych misji.
Jednocześnie nie skreślałbym Hamulicia po tym meczu. Tak jak powiedziałem na konferencji pomeczowej trenera – to bardzo dobry piłkarz, ale wyzwaniem będzie wpasowanie go do drużyny. Gdy to się uda, Widzew może bardzo wiele na tym zyskać. Umiejętności piłkarskie ma niezaprzeczalnie. Jest rasowym snajperem, z dobrą techniką, szybkością, przyspieszeniem, dryblingiem, wykończeniem. Jednocześnie jest puzzlem, którego trzeba nieco spiłować, by wpasował się idealnie do widzewskiej układanki.
Kibicuję mu wyjątkowo – tak jak każdemu piłkarzowi, który ma w sobie duży potencjał. Dlatego nieprzerwanie ściskałem kciuki za Kerka i nie dziwi mnie, że uratował Widzew w tym meczu.
I dlatego chciałbym, by dłużej w lidze grał Łukowski, najlepiej razem z Kerkiem – więc na skrzydle. Obojętnie którym. Z lewego potrafi fenomenalnie zejść do środka i huknąć prawą nogą, jak ze Stalą Mielec czy w sparingu z GKS Katowice. Na prawym zaś bardzo dobrze dośrodkować, tak jak na głowę Kwiatkowskiego przy bramce na 2:1. Taką wrzutką nie może się pochwalić żaden z ostatnio grających w Ekstraklasie skrzydłowych.
„Łuko” ma pewną nogę do dośrodkowań, a jeszcze pewniejszą do strzałów. Wiem, Pawłowskiemu odcięło prąd, nie wrócił się do swojej bramki i stracił ją w idiotyczny sposób, ale jestem ciekaw, czy każdy z naszych piłkarzy zdołałby w tych warunkach atmosferycznych, pod presją końcówki spotkania, pewnie umieścić piłkę w opuszczonej bramce z tej odległości.
Na to przyjacielskie spotkanie patrzyłem również jak na jedenaście meczów indywidualnych, jak więc wypadli pozostali?
Biegański nie miał wiele szans, by się wykazać.
Silva był aktywny, widać było, że mu bardzo zależy i starał się brać udział w akcjach ofensywnych.
Hajrizi złamał linię spalonego, ale poza tym grał dość pewnie, dokładnie.
Kwiatkowski strzelił bramkę i prowadził piłkę do przodu w stylu Żyry, ale też nie ustrzegł się błędów, jak wtedy gdy podał wprost pod nogi napastnika gospodarzy, który próbował lobować Biegańskiego – albo gdy bramkarz Widzewa wyszedł wysoko, ratując pojedynek 1 na 1 młodego obrońcy.
Kastrati na tle trzecioligowca nie wyglądał wybitnie, jego dośrodkowania mogłyby być lepsze, akurat on swoje pojedynki często wygrywał.
Hanousek miał słabsze chwile, dał się ograć, ale przed długi czas grał swoje, transportując piłkę wyżej.
Diliberto czasem znikał, ale mógł mieć asystę przy poprzeczce Łukowskiego, sam w nią trafił z wolnego, a w drugiej połowie po jego przerzucie widzewiacy powinni wyrównać lub grać w przewadze, gdyby odważniej zachował się Cybulski – pierwszy, ale nie ostatni raz, później też był zaskoczony jednym z dośrodkowań.
Klimek potrafił zrobić przewagę i był faulowany, ale tak jak Hamulić – może chciał aż za bardzo, przez co naprawdę niewiele mu wychodziło, a liczba strat z trzecioligowcem przekroczyła dopuszczalną normę.
Sypek starał się robić wiatr, ale tak jak ostatnio w lidze, bez przełożenia na konkrety.
O Hamuliciu i Łukowskim już pisałem. O Cybulskim też: powinien być odważniejszy. Sobol mniej tracił od Hamulicia, ale nie zagrał od niego wiele lepiej. Myślę, że w tym meczu Rondić również miałby problemy – trudno było odkleić się od grających bardzo blisko i agresywnie trzech stoperów Elany, na dodatek głęboko cofniętej, skupionej na obronie wyniku.
Robotę zrobili dwaj rezerwowi: potężną różnicę zrobił wspomniany Kerk, na dodatek do pomocy w rozegraniu dostał Alvareza. Jednak Hiszpan (i cały Widzew) ma szczęście, że tuż przed oddaniem strzału piłkarza Elany puścił jego koszulkę – bo jak wyjaśnił po meczu w tunelu sędzia tego spotkania, gdyby nie to, zostałby odgwizdany kolejny rzut karny, i to przy stanie 1:1.
Kamień z serca, że to wygraliśmy. Uniknęliśmy wpadki, którą pachniało przez ponad godzinę. Nie wszyscy wykorzystali swoją szansę – ale mimo wszystko nie powiedziałbym, że ktoś zmarnował swoją ostatnią. Najważniejsze, że gramy dalej.
Konkretnie i fachowo. Nic dodać nic ująć
Bartek – spójrz na wtm. Tam tylko spróbuj napisać, że ten mecz to delikatnie mówiąc, kiepski występ Widzewiaków . Oni cieszą się ! Z wygranej nad trzecioligową zbieraniną półamatorów !!! Ambicje niektórych kibiców sięgają zenitu. Dobrze , że większość 0:9 we Frankfurcie nie pamięta,bo po tamtym występie nie wygralibyśmy zaraz z Legią tylko wyłapali 0:10 zapewne. Sukces , awans…. A tak naprawdę chodzony . Żenujący występ , Kerk uratował awans do kolejnej rundy. I to jedyny pozytyw wczorajszego ,,występu” zawodowych (ponoć) piłkarzy w koszulkach Widzewa.
Nic ciekawego nie mam do powiedzenia. Po prostu się zgadzam.