Chyba tak.
72% posiadania piłki. 26 oddanych strzałów, przy zaledwie trzech rywala. 7 celnych, przy jednym przeciwnika. Tyle samo drużyna gości miała rzutów rożnych, zaś Widzew – aż 15. Warta wymieniła prawie 3,5 razy mniej celnych podań od gospodarzy.
Przez cały mecz Warta zaledwie raz dośrodkowała. Niecelnie. Widzew próbował 41 razy.
I co? I nic.
Spoglądałem na stadionowy zegar z wiarą i nadzieją, jak zawsze na Piłsudskiego 138, ale z tyłu głowy miałem przykre przeczucie: nawet gdyby ten mecz trwał 90 godzin, a nie minut, to goście i tak zdołaliby każdą piłkę przejąć, wybić, zablokować.
Byliśmy jak gigant, który złapał w swoje ręce ofiarę i już zamierzał ją pożreć, ale ta ciągle mu się wymykała między palcami. A nawet jak już się udało wcisnąć ją do ust, to nie mógł jej ugryźć, bo nie miał zębów.
Przepraszam, miał dwie dziewiątki. Dosłownie, jakby były faktycznie dziewiątymi zębami. I to spróchniałymi. Jedynki wybite, dwójek nie ma, trójka, czwórka, aż do ósemki wyrwane. Tak się nie da jeść.
Statystycznie ten mecz wyglądał lepiej niż w rzeczywistości. Bo mimo optycznej przewagi, gdzieś pod skórą czułem, że ten gigant po ostatnim gwizdku sędziego będzie głodny.
Oczywiście, poziom rozczarowania po tej porażce jest uzależniony od poziomu oczekiwań. Jeśli ktoś myślał, że bez Hanouska, Pawłowskiego, Ibizy, Kerka, Szoty, Shehu nie obniżymy lotów, a może nawet będzie lepiej niż w poprzednich meczach, to mógł być wkurzony. Jednak tak jak trudno zachwycać się suchymi liczbami, które aż tak mocno nie odzwierciedlały stanu faktycznego na murawie, tak trudno nie brać okoliczności pod uwagę.
Czy Widzew zagrał dobry mecz? Nie.
Czy Widzew zagrał dobry mecz jak na zespół, który jest aż tak osłabiony? Chyba tak.