O co ma największy żal?
Dlaczego nie chciał zostawić drużyny i „spieprzyć do pierwszej ligi”?
Co się dzieje, gdy w Widzewie podejdziesz za blisko pomnika?
Wywiad o burzliwym półroczu w Widzewie, konfliktach i dyscyplinie w drużynie, umiejętnościach językowych Ogawy, sytuacji Marcina Krzywickiego i Michała Czaplarskiego, derbach Łodzi, podejmowaniu ryzyka, medialności, rozmowie działaczy ŁKS-u z działaczami Finishparkietu oraz „dobrych i złych” legendach klubu ukazał się w marcu 2018 roku na portalu Łączy Nas Pasja.
* * *
Bartłomiej Stańdo: Dookoła cisza, spokój – to spora odmiana do dość burzliwego półrocza w Widzewie. Miał pan dużego zainteresowania dość, czy może teraz trochę tego brakuje?
Przemysław Cecherz: No tak, zamieszania było sporo. Cały czas pod prądem, telefon non stop zajęty – pod tym względem tragedia, ale… nie przeszkadzało mi to. Po to się pracuje, by być w centrum zainteresowania. Tak już jest w wielkich klubach, a do tego grona bez wątpienia trzeba zaliczyć Widzew. Na pewno bardziej za tym tęsknię, niż mam dość. Chociaż jestem w KSZO i też nie mogę na to narzekać. Wiadomo, że coś, co pachniało kiedyś Ekstraklasą zachowuje piłkarskie tradycje. Tu też jest zamieszanie. Mniejsze, ale jest.
Z perspektywy czasu i wiedząc, jak ta przygoda się zakończy: żałuje pan tego ruchu do Widzewa?
– Samego przejścia do Widzewa na pewno nie. Praca w wielkim klubie to ogromne doświadczenie. Żałuję natomiast innej rzeczy, bo na co innego się umawiałem, a co innego mnie zastało. To jest bolesne, ta zadra pozostanie. Gdybym sobie zdawał sprawę, że to praca na pół roku, to bym się na nią nie zdecydował. Nie oszukujmy się: zrobić awans w pół roku, z dwunastoma punktami straty, przy bardzo ostrożnych i ograniczonych budżetowo transferach? Nie było wtedy wiadomo, ile karnetów kupią kibice, więc nie mogliśmy zaszumieć na rynku transferowym.
Pamiętam, jak dzwonił pan do Tomka Chałasa i opowiadał o komplecie publiczności na meczu otwarcia, gdy licznik karnetów dopiero zaczął bić. Napastnik nie uwierzył w ten fenomen, który miał miejsce później i ostatecznie nie trafił do Widzewa. Wielu było takich Chałasów?
– Bardzo wielu. W tamtym okresie z Mirkiem Leszczyńskim, ówczesnym dyrektorem sportowym, mieliśmy zgodę na przemeblowanie składu, ale szaleć nie mogliśmy. Szukaliśmy zawodników, którym mogliśmy zapłacić trzy/cztery tysiące złotych. Nie mam o to pretensji, bo nikt się aż tak ogromnego szaleństwa karnetowego nie spodziewał, a pieniądze same na drzewach przecież nie rosną. Nie mogliśmy zaryzykować, naściągać zawodników, a budżet koniec końców by się nie spiął i Widzew znów popadłby w długi. Druga sprawa to tabela. 12 punktów straty do lidera, awans mało prawdopodobny, więc klub nastawiał się na transferową ofensywę po sezonie, od lata. Takie miałem zalecenia i w oparciu o nie działaliśmy z transferami. Wyszło jak wyszło. Trudno.
Bolesne na pewno musiałoby być samo odejście. Pojechał pan na pierwszą kolejkę nowego sezonu wiedząc, że to będzie ostatnia.
– Tego też żałuję. Jeśli taka decyzja o moim zwolnieniu kiełkowała w głowach działaczy, to dobrze wiedział jeden i drugi prezes, że miałem propozycję w czerwcu z pierwszej ligi. Jeśli chcieli zmienić trenera – mogli mnie wtedy puścić. Widzew okres przygotowawczy przepracowałby z nowym szkoleniowcem, a sam nie zostałbym na lodzie. O to mam największy żal. Nie chciałem zostawić klubu, bo to byłoby nieeleganckie. Ktoś mógłby powiedzieć, że się trochę wybiłem, dostałem konkretną propozycję, miałem w dupie Widzew i spieprzyłem do pierwszej ligi. Nie chciałem tak zrobić. Chciałem dokończyć to, co zacząłem.
Najczęściej pojawiającym się zarzutem w grze Widzewa za pana kadencji był brak podejmowanego ryzyka w grze. Także w końcówkach często Widzew bronił prowadzenia zamiast je powiększać.
– Czym innym jest gra pełna ryzyka, ultraofensywny styl i porywanie tłumów, a czym innym zdobywanie punktów. Niech pan sobie przypomni, jak zaczynaliśmy rundę. Byliśmy w sytuacji, w której każdy kolejny mecz mógł nam zabrać szansę na awans. Szliśmy przez kolejne starcia jak przez pole minowe – zły ruch i nas nie ma. Ta odpowiedzialność w grze była przez to dla nas najważniejsza. Nigdy nie ma też takiego planu, żeby się cofnąć i bronić wynik. Zawodnicy mieli po prostu w podświadomości, że jedną akcją mogą zniweczyć pracę włożoną we wcześniejszych meczach. Choć to nie było założenie taktyczne, zawsze udawało nam się ten wyszarpany wynik skutecznie dowozić do końca. W pierwszych jedenastu meczach mieliśmy dziewięć zwycięstw i dwa remisy. Szło dobrze.
Aż przyszły derby Łodzi – mecz w kontekście awansu przełomowy, bo wielu widziało już drużynę zbliżającą się do lokalnego rywala na jeden punkt, ale po bezbramkowym remisie zachowany został status quo. Chociaż w końcówce rywal grał w dziesiątkę…
– Ta wiara z każdą kolejką i odrabianą stratą nam rosła, a im opadała. Remis nas jednak w jakimś stopniu położył psychicznie. Gonimy, gonimy, nadchodzi decydujący mecz i nie udało się nic strzelić. Tu się zgadzam. W pierwszej połowie derbów presja tak niektórych przygniotła, że bali się wymieniać podania, choć byliśmy od ŁKS-u – zwłaszcza w drugiej części gry – drużyną lepszą. Stworzyliśmy te dwie, trzy sytuacje więcej, był też słupek. Tak czasami jest, że piłka nie chce wpaść do bramki.
Podobna presja towarzyszyła wam w meczu otwarcia nowego stadionu. Łódź tym meczem żyła tak, jak derbami.
– Dostaliśmy zgodę od zarządu, by wyjechać na krótkie zgrupowanie przed meczem i odsunąć się od tego klimatu, ale to było niemożliwe. Stadion unosił się w powietrzu, wszyscy na to otwarcie czekali. Najważniejsze, że wygraliśmy, choć nie dało rady psychicznie tego wytrzymać w 100%. Choć i tak jak na piłkarzy, którzy pierwszy raz w życiu mieli styczność z taką presją i rzeszą kibiców na ich meczach uważam, że spisywali się znakomicie. Na 16 meczów zdobyliśmy 37 punktów. To nie jest zły wynik.
Rozegraliście na wiosnę siedemnaście meczów...
Jednego z nich nie liczę. Chyba wszyscy wiemy dlaczego i pozostawię to bez komentarza.
Średnia punktów w tych szesnastu starciach wynosiła więc 2.31 na mecz. To więcej, niż wykręcił póki co w Widzewie trener Franciszek Smuda (2.24).
– Teraz Widzew ma skład na tle innych trzecioligowców kosmiczny, a te punkty również nie przychodzą łatwo – w końcówce poprzedniej rundy widać to było doskonale, a przecież inauguracja wiosny to też nie był spacerek. To pokazuje, że ta liga po prostu nie jest ligą łatwą. Tu nikt się nie położy przed Widzewem i nie zapyta, ile bramek ma stracić. Myślę, że przekonał się o tym mój następca, trener Smuda, a także wielu kibiców. Ja to wiedziałem na samym początku i założyłem, że muszę przede wszystkim zdobywać punkty, by się z tej ligi wydostać. Wrażenia artystyczne później, najpierw wyniki.
Była presja, duże ciśnienie, ale znalazło się też miejsce na poczucie humoru. Łukasz Grabowski z Przeglądu Sportowego napisał na Twitterze o scence w przerwie meczu otwarcia, kiedy miał pan powiedzieć do japońskiego pomocnika, Ogawy: „Yogi, nie wiem czy Ty rozumiesz co do Ciebie mówię, ale to co Ty grasz, to jest chuj”.
– Z nim był bardzo utrudniony kontakt. Raczej skupiałem się na tym, żeby mu pokazywać sytuacje boiskowe na wideo, żeby cokolwiek rozumiał. To był zawodnik, który nie chciał się uczyć – ani języka, ani naszej taktyki. Mówiłem do niego po angielsku, po niemiecku – nic. Pokazał się ze świetnej strony w sparingach. Był agresywny, miał niezły odbiór piłki jak na ofensywnego pomocnika, grał świetne podania prostopadłe, potrafił przyspieszyć… Ale później zgasł. Kiedy zespół szedł do przodu, on zostawał w miejscu.
Wciąż jest pan trenerem młodym, a poza tym człowiek uczy się całe życie. Czego nauczyła pana praca w Widzewie?
– Przede wszystkim nabrałem spory bagaż doświadczeń. Zobaczyłem, jak to jest pracować w wielkim klubie, na świeczniku i przy kibicach bardzo wymagających, ale przy tym pomagających drużynie i najlepszych w Polsce. Poza tym to doświadczenia także czysto ludzkie. Na przykład przekonałem się, że środowisko łódzkie nie zawsze jest przychylne.
To znaczy?
– Nie wszystkich cieszą sukcesy klubu, o którym mówią, że go kochają. Poznałem wartość ludzi, którzy opowiadają o tym, jakimi to nie są widzewiakami, a kiedy poprosiłem o pomoc dla Widzewa to patrzyli, czy w kopercie jest dziesięć, czy dwanaście tysięcy złotych.
Pamiętam, że gdy robiliśmy wywiad tuż po przyjściu do Widzewa to mówił pan o tym, jak ważna jest konsolidacja widzewskiego środowiska, w tym także środowiska byłych piłkarzy. To nie wypaliło?
– Na naprawdę wielu byłych zawodnikach czy legendach mogłem polegać, ale na kilku się mocno zawiodłem. Zależało mi na tym, żeby niektórzy ludzie byli przy klubie – pomagali niektórym zawodnikom pierwszego składu, prowadzili młodzieżowców, swoim doświadczeniem mogli pomóc przy pracy z całą drużyną… Wszystko zaczynało się i rozbijało o pieniądze. Niektórzy kochali Widzew, tylko nie wiedzieli jeszcze, za ile.
Stawiamy pomniki, budujemy legendy, wszystko pięknie wygląda pięknie z daleka. Ale gdy podejdzie się za blisko ognia, czasem można się sparzyć?
– A jak podejdziesz za blisko pomnika, to czasem cokół pierdolnie.
Zmieniamy temat, choć moim zdaniem zostajemy przy osobach, których można nazwać kim więcej, niż tylko piłkarzami. Michał Czaplarski był w Widzewie tuż po tym, kiedy klub się rozpadł i odrodził na nowo. Imponowała jego ambicja, charakter, walka na boisku, ale szansy gry na nowym stadionie nie dostał.
– Wiem, że grał od początku odbudowy klubu, w trudnych warunkach, był ulubieńcem kibiców. Natomiast ja muszę być uczciwy wobec zawodników, z którymi pracuje. Jeżeli Czaplarski prezentował się gorzej niż zawodnicy, którzy grali od początku – nie mogłem go wystawiać. Robiliśmy badania szybkościowe i wydolnościowe na początku i na końcu okresu przygotowawczego. Człowiek, który te badania wykonywał zapytał mnie, czy nie wzięliśmy magazyniera z ChKS-u, bo to niemożliwe, żeby ktoś tak odstawał. Każdy musi spojrzeć na siebie, a dopiero później mieć pretensje.
Kiedy jednak już szanse awansu były rozstrzygnięte, a np. ostatni mecz z Sokołem Aleksandrów Łódzki o niczym już nie decydował – w mojej opinii, a także wielu kibiców, powinien wyjść w pierwszym składzie. Mecz na nowym stadionie po prostu mu się należał, byłby okazją do podziękowania mu za rolę w odbudowie klubu.
– Oczywiście, że tak. Niestety, wtedy Michał Czaplarki pierwszy raz przyniósł L4, drugi raz przyniósł L4 i na koniec powiedział, że ma kontuzje. Nie dał sobie szansy. Może po to, by mieć potem co mówić?
Innym z zawodników niezadowolonych ze współpracy był Marcin Krzywicki. Tu chodziło o spory odnośnie stanu zdrowia?
– Marcin po kontuzji po prostu wyglądał źle. Ale to nawet nie tylko moja opinia, bo to widzieli wszyscy. Zarząd z nim rozmawiał i powiedział, że wymaga poddania operacji tych więzadeł. Dali mu pół roku na rekonwalescencje, ale on na to nie przystał. Powiedział, że nie chce ingerencji chirurgicznej. Myślał, że to nadrobi, ale wyglądał coraz gorzej. Jeśli nie chcesz operacji, wyzdrowienia i pełnej formy – to my również nie chcemy, żebyś grał u nas na pół gwizdka. Przed kontuzją wyglądał lepiej, ale jeśli napastnik nie strzela bramek, to coś jednak jest nie tak.
Zrobiłby pan coś inaczej gdyby wiedział, że Finishparkiet zrezygnuje z promocji do wyższej klasy rozgrywkowej, a do drugiej ligi awansuje druga w tabeli drużyna?
– Zawsze uważałem, że należy grać do końca. Dowiedzieliśmy się chyba dwie kolejki przed końcem od jednego z prezesów klubu w okręgu warmińsko-mazurskim, że widział spotkanie prezesa ŁKS-u z prezesem Drwęcy. Samo to, że spotykają się na neutralnym gruncie budziło podejrzenia. Wiedzieliśmy, że coś w trawie piszczy, ale było już po wszystkim. Chociaż zawsze uważałem, że Widzew powinien grać do samego końca.
Trener Smuda przejmując po panu zespół stwierdził, że brakowało w tej drużynie dyscypliny.
– Dziwne, bo nie miałem żadnego problemu z drużyną pod tym względem. Wiadomo, że każdy trener ma inny styl prowadzenia zespołu. Jednemu przeszkadza muzyka w szatni, innemu nie. Ale czy to oznacza brak dyscypliny? Nie miałem najmniejszych kłopotów z nią, nikt mi na głowę nie wskoczył i każdy, kto ze mną pracował wie, że to niemożliwe. Nie miałem problemów z Patrykiem Wolańskim ani nikim innym. Natomiast sposób rozwiązywania sprawa to indywidualna sprawa. Jeden drze ryja, drugi rozmawia z zawodnikiem, trzeci wypisuje zasady na ścianie. Każdy ma swój.
Widzew w najbliższej kolejce zmierzy się ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki, w którym pracował pan dwukrotnie.
– Widzew jest zdecydowanym faworytem, choć Świt u siebie jest zawsze groźny. W Nowym Dworze Mazowieckim zawsze była dobra atmosfera w szatni, piłkarze byli za sobą i się wspierali – tym ta drużyna dużo zyskiwała. Każdemu trenerowi, który zaczyna pracę, polecałbym właśnie ten klub. Szatnia odpowiedzialna, mądra i zespół łatwy w prowadzeniu. Na pewno obecny Świt to zespół mocny w stałych fragmentach gry, kontrataku i defensywie. Ale jakość zawodników, których teraz ma Widzew, przemawia za drużyną gości.
Ściągnął pan do KSZO Dawida Kamińskiego z Widzewa. Gdyby złowił pan piłkarską złotą rybkę i dostał możliwość sprowadzenia po jednym piłkarzu z obu klubów – jakich piłkarzy wyjąłby pan z Łodzi i z Nowego Dworu Mazowieckiego?
– Z Widzewa na pewno Patryka Wolańskiego. Tak dobrego bramkarza nie ma nawet w kilku klubach Ekstraklasy. Coraz odpowiedzialniej, mądrzej, lepiej gra Zieleniecki, świetnymi piłkarzami są Mąka, Miller, Michalski, Demjan… Swoją drogą, ten ostatni był pół roku temu za stary, ale teraz jest świetny. Jak Krzysztof Ibisz! Ze Świtu wyciągnąłbym bardzo solidnego środkowego obrońcę, Karola Drwęckiego. Prawdziwy kapitan, świetne jeden na jeden w defensywie. On by i w Widzewie sobie dał radę.
Serce będzie rozdarte w sobotę o 17, kiedy Widzew zagra ze Świtem?
– Na pewno, bo ze Świtu zabrałem masę wspomnień i duży sentyment. Wiadomo jednak, że urodziłem się widzewiakiem i umrę widzewiakiem. Na stadionie przy Piłsudskiego spędziłem dzieciństwo, to moja kibicowska miłość i nikt mi tego nie zabierze – żaden prawnik, lekarz, dekarz czy chujoplot. Widzewa nikt mi nie wymaże. Nikt. Ktoś mi co prawda wbił drzazgę, ale ona albo sama obrośnie i wyjdzie, albo ktoś mi ją wyjmie. Z nią jednak też można żyć.
Really excellent info can be found on site.Expand blog